Rozdział 3 (część 1/4)

W końcu się doczekaliście! Strasznie wolno mi to szło, gdyż sposób myślenia owej postaci nie do końca pasuje do mojego stylu pisania, więc aby wyszło to jakoś naturalnie potrzebowałam nie lada wysiłku. :'D
Poza tym chciałabym powiedzieć, że to pierwszy rozdział, przy którym nie pracuję sama - w końcu mam betę (jakby kto nie wiedział: beta to taki amatorski korektor i redaktor w jednym), która pomaga mi w poprawnym prowadzeniu tekstu. Również bardzo dziękuję jej za włożony wysiłek. ;)
Podsumowanie: 7,5 tys. znaków.
*********************************


Krzysztof
Zapach. Owoce cytrusowe? Nie. Konwalie? Nie. Gardenia? Też nie. Drgnąłem, otwierając jednocześnie oczy. Szybko usiadłem i omiotłem spojrzeniem pomieszczenie. Mój wzrok zatrzymał się na metalowej doniczce, w której znajdowała się kilkudziesięciocentymetrowa roślina o białych płatkach. Co tutaj robiła tuberoza? Nigdy jej nie hodowałem, a poza tym nigdy w lecie nie przetrzymywałbym tak wrażliwego kwiata w domu. Dotknąłem jednego z maleńkich kwiatków przypominających miniaturowe lilie, przysunąłem się bliżej i powąchałem. Pachniał tak, jak tuberoza pachnieć powinna. Może jeszcze uda mi się ją uratować. Raczej nie stała tutaj zbyt długo. Tylko kto mógł się tak nad nią znęcać? - myślałem gorączkowo. Po raz kolejny przyjrzałem się obcemu mi pomieszczeniu. Pod ściany przysunięte było kolejne kilka nietkniętych łóżek. Na szpital mi to nie wyglądało. Na szczęście od razu dostrzegłem balkon. Wziąłem doniczkę, zsunąłem się z łóżka i powoli podążyłem w kierunku przeszklonych drzwi.
Po kilku krokach chwycił mnie naprawdę silny ból głowy, podobny do tego, który odczuwałem jeszcze w domu. Przyłożyłem rękę do czoła. Było gorące. Musiałem się rzeczywiście przegrzać... Może to jednak był szpital? Położyłem rękę na białej, plastikowej klamce i przekręciłem ją tak, aby znajdowała się poziomo. Uchyliłem drzwi, a następnie przemknąłem się na zewnątrz. Przez skarpetki czułem chłód płytek. Postawiłem kwiatka na podłodze, a następnie skierowałem wzrok na wschód. Musiałem przymrużyć oczy, bo słońce dopiero wstawało. Podejrzewałem, że jest około piątej rano. Chmur na niebie było znacznie więcej, niż wczoraj. Wyglądało na to, że będzie dziś padać. Właściwie nic w tym dziwnego, w końcu ostatnie dni były wyjątkowo gorące. Przydałaby się jakaś zmiana.
Oparłem się łokciami o czarną, metalową poręcz balkonu i patrzyłem przez dłuższą chwilę na wschód słońca. Następnie leniwie przesunąłem wzrok w dół, na wysoką siatkę zwieńczoną drutem kolczastym. Tuż obok masywnego budynku, w którym się właśnie znajdowałem, niezdarnie wylany był beton, który najprawdopodobniej miał służyć za ścieżkę. Coś, co miało być trawnikiem przypominało raczej dziką łąkę. Nieprzystrzyżone trawy miały do kilkunastu centymetrów wysokości, a gdzieniegdzie wyrastały również niebieskie chabry czy czerwone maki. Za płotem z kolei było pole, najpewniej rzepaku. Żółte kwiatki na wątłych łodyżkach kołysały się poruszone porannym wietrzykiem.
Miałem coraz mniej pewności, że jestem w jakimś choćby odrobinę znajomym miejscu. To z całą pewnością nie było pole Zimskiego, bo on uprawiał jęczmień. Powietrze również nie pachniało wsią, tylko wilgocią i słodyczą przeróżnego kwiecia. Uważałem to otoczenie za wyjątkowo urokliwe. Nigdzie nie słyszałem przejeżdżających samochodów. To musiało być odludzie, które tak bardzo lubiłem. Serce mi się ścisnęło, gdy nagle usłyszałem jakieś szepty dochodzące z otwartego okna na parterze. Tam byli jeszcze jacyś ludzie. Musieli być.
Oderwałem się od poręczy i wycofałem z powrotem do środka. Panele były znacznie cieplejsze od płytek. Następnie powróciłem do łóżka, które musiało być moim. Usiadłem na nim i zacząłem rozważać czy wybierać się do nich, czy też nie. Nie lubiłem obecności ludzi. Wolałem być tylko ja i natura. Zamknąłem oczy i pogrążyłem się w swoich rozmyślaniach. Siedzieć tu, kisić się i czekać na zlitowanie innych, czy może zacząć działać? Bóg wie, co powinienem zrobić, ale raczej w tej chwili nie służy mi zbytnio radą. Odetchnąłem, postanowiwszy podejść do kasztanowych drzwi i nacisnąć klamkę.
Gdy tylko to uczyniłem i wychyliłem się za nie, ujrzałem dość długi korytarz. Po jednej ze stron co kilkanaście metrów były drzwi, a po drugiej schody prowadzące w dół oraz najprawdopodobniej pomieszczenia administracyjne. Przypominało mi to nieco hotel, bądź akademik. Echo ściszonych rozmów niosło się po całym opustoszałym budynku. Wytężyłem słuch. Kilka sekund później zorientowałem się, że owe słowa nie mogły być polskimi. Obcokrajowcy? Czy to jakiś zjazd? Na tą myśl oblał mnie zimny pot. Umiałem mówić tylko po angielsku... a przynajmniej tylko kilka słów: „Good morning”, „Hello”, „Goodbye” oraz naprawdę podstawowe zwroty. Z tego też powodu poczułem jeszcze silniejszy dyskomfort. Nawet jeśli bym tam zszedł, za nic nie potrafiłbym się z nimi dogadać. Gdyby w dodatku nie znali angielskiego, mogliby uznać, że ich od Bóg wie czego wyzywam.
Wtedy dostrzegłem niską kobietę, która żwawo szła z dużym kartonem na rękach. Nie było widać jej twarzy. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, czy warto się do niej odezwać... ale chyba lepiej było zaryzykować.
- Haj! - zagaiłem, nie do końca pewien słuszności własnych słów. Byłem ciekaw, czy mnie zrozumie. Ta ku mojemu zaskoczeniu nie tylko podskoczyła ze strachu, ale i również upuściła karton. Coś w nim niepokojąco gruchnęło. Automatycznie nachyliła się i zajrzała do środka, szybko przebierała palcami we wnętrzu. Pewnie próbowała naprawić... to coś.
- Soł sory... aj, ajm... - jąkałem się, bezradnie patrząc na nią. Na krótką chwilę podniosła głowę i na mnie spojrzała, ale po tym od razu wróciła do pracy. To wystarczyło, bym zorientował się, że jest Azjatką. Kiedy się nachylała, jej twarz zakrywała zasłona prostych, ciemnych włosów. Podszedłem bliżej, przymykając drzwi do pokoju.
- Ajm ken halp ju?
Tym razem nie podniosła głowy. Zareagowała dopiero wtedy, kiedy nachyliłem się nad pudłem. Gwałtownie mnie odepchnęła, przez co o mało nie wpadłem na ścianę. Otworzyłem szerzej oczy z wrażenia. Bóg wie, ile jest w stanie udźwignąć. Jedno jest jednak pewne: miała krzepę.
- No! Go away! Now! - krzyknęła, świdrując mnie ciemnymi oczami. Miała skośne oczy i okrągłą buzię.
- Ajm noł rozumiem. - wykrztusiłem nieświadom, że dodałem polski wyraz. Warknęła coś, po czym sprawnie zamknęła karton, a następnie ponownie wzięła go na ręce. Był wielkości połowy jej całego ciała.
- I hate idiots... - mruczała pod nosem, schodząc ze schodów. Z osłupieniem patrzyłem, jak znika za jednym z zakrętów na parterze. Przełknąłem ślinę. Ciekawe, czy pozostałe mieszkanki są tak samo agresywne jak ona. Widząc nadchodzącą grupkę rozmawiających chłopaków, od razu wycofałem się do pokoju i zacząłem nasłuchiwać z uchem przyciśniętym do drzwi, o czym rozmawiają. Śmiali się. Nie rozumiałem z tego ani słowa. Westchnąłem i oparłem się o drewno. Bezmyślnie wodziłem wzrokiem po wnętrzu. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Wtedy dostrzegłem, że przy moim łóżku leży moja torba podróżna. Może powinienem się rozpakować i uważniej obejrzeć to pomieszczenie?
Oderwałem się od drzwi i podszedłem do nieco innych, tym razem białych. Nie były zakluczone, więc bez problemu je otworzyłem. Łazienka. O dziwo na przeciwko znajdowało się jeszcze jedno przejście. Zbliżyłem się i przez nie przeszedłem. Znajdował się inny pokój, niemalże identyczny do tego, do którego trafiłem... wszedłem do środka i zacząłem się rozglądać. O co tu chodziło? Prędko zdałem sobie sprawę z tego, że jest to sypialnia chłopaków, których widziałem na korytarzu, a my mamy wspólną łazienkę. Wycofałem się. Na szczęście drzwi od toalety dało się zamknąć na klucz.

Komentarze

  1. W końcu się doczekałam!!!! Super :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, a już się zastanawiałam, czy się odezwiesz. :'D

      Usuń

Prześlij komentarz