Rozdział 2

(to po prostu wersja połączona wszystkich części, żeby nie musieć skakać między postami)
Podsumowanie: ok. 78 tys. znaków
************************************************
Krzysztof

                Usłyszałem budzik. Nieprzyjemny, głośny dźwięk szybkiego uderzania o dwa metalowe talerze pomalowane na złoto. Akurat oczekiwałem, aż toster podgrzeje mi świeży chleb, więc nic nie szkodziło, bym teraz poszedł i wyłączył urządzenie stojące w małym pokoiku znajdującym się tuż za ścianą. Poszło szybko, więc już po chwili ponownie byłem w kuchni i wyjmowałem pociemniałe tosty z podgrzewacza. Nie przeszkadzało mi to wcale, że były zbyt mocno spieczone, bo takie właśnie odpowiadały mi najbardziej. Wyjąłem z lodówki masło w kostce, ułożone na talerzyku i spróbowałem ukroić kawałek nożem. Nie udało się. Było twarde jak skała. Westchnąłem. Niestety byłem ofiarą losu, dlatego też nie wpadłem na to, by wyjąć masło już wcześniej. Postukałem w nie nożem i tak jak się spodziewałem - nawet nie zmieniło swojego kształtu. Najwyraźniej musiałem obyć się bez niego. Odsunąłem je na bok i wziąłem do ust spalonego tosta i oparłem się biodrem o blat. Popatrzyłem na zegarek wskazówkowy, który zawsze nosiłem na swojej lewej ręce. Zbliżała się szósta... Do przyjazdu autobusu miałem jeszcze ponad godzinę. Oznaczało to, że mogłem w tym czasie podlać rośliny zakwitające w moim ogrodzie. Dokończyłem jedzenie i wyszedłem na zewnątrz.
                Było tak ciepło, jak się tego spodziewałem wczoraj. Zachód słońca dnia poprzedniego był wyjątkowo piękny, dlatego też można było oczekiwać równie cudownej pogody dzisiaj. Ptaki już odśpiewywały swoje ranne trele, a słońce unosiło się coraz to wyżej. W powietrzu wyczuwalna była wilgoć, unosił się charakterystyczny zapach oraz aromat kwiatów, który tak bardzo uwielbiałem. Chmur na niebie nie było zbyt wiele, a motyle i inne owady już zbierały nektar. Co prawda dla moich roślin najlepsza by była mżawka z przejawami słońca, ale lepsze to niż burza. Dobre podlanie ich mogło podziałać w taką pogodę wyjątkowo pozytywnie.
                Poszedłem do szopki i z niej wyciągnąłem długi, zielony wąż, po czym podłączyłem go do kranu wystającego z tyłu domu. Upewniłem się, że na pewno trzyma się mocno, po czym odkręciłem strumień wody. Wziąłem do ręki pistolet, ustawiłem go na odpowiednią funkcję i uruchomiłem. Z końcówki trysnął strumień wody, który skierowałem na pierwszą część swojego ukochanego ogrodu. Zajmowanie się nim nie było moim hobby, a pasją i było to widać już na pierwszy rzut oka. Był może czterokrotnie krotnie większy i bardziej zadbany od budynku, w którym mieszkałem. Nawet szopka prezentowała się lepiej niż on. Ponadto na mojej działce królowała zieleń - liście kapusty, kwiatów, drzew oraz innych roślin. Dostrzegalna była również nuta innych barw, jakimi były dojrzewające owoce i warzywa oraz rozkwitające pąki kwiatów. Z dumą patrzyłem na to wszystko, co udało mi się osiągnąć od dnia, kiedy się tutaj wprowadziłem. Nawet ściany szopki i domu były porośnięte bluszczem i winobluszczem, a we wszystkich oknach stały donice z kwiatami. Rośliny, które wymagały wyższej temperatury i innych warunków, posadziłem w odnowionej własnymi siłami szklarni. Drabinki płotu dzielącego mnie od sympatycznych sąsiadów porastały winogrona i bugenwilla oraz krzewy porzeczek, które lubiły sobie podbierać ich wnuczki. Nie miałem im oczywiście tego za złe, bo wiedziałem doskonale, że sam nie zdołałbym wszystkich pozbierać. Nawet czasami dawałem im je w prezencie razem z bukietem kwiatów, bądź takich przesadzonych do doniczki, koszem jabłek, śliwek, marchwi, pietruszki, czy nawet selerów, pudełkiem zapełnionym po brzegi winogronami, malinami, czereśniami, wiśniami, orzechami oraz innymi smakołykami. Z drugiej strony działki urządziłem sobie sad, lecz nie wszystkie drzewa jeszcze zdołały urosnąć na tyle, by dawać okazałe owoce. Zdecydowanie górowały te, które posadzili poprzedni właściciele.
Ostrożnie stąpałem między grządkami rzodkiewek, wciąż podlewając wszystkie inne rośliny. Przedostałem się do sadu i zdałem sobie sprawę z tego, że chyba po powrocie z pracy powinienem wydobyć z szopki kosiarkę i zająć się trawą, o której jak zwykle musiałem zapomnieć.
                - Dzień dobry, Krzysiu! - usłyszałem nagle znajomy, lekko zachrypnięty głos. Z uśmiechem odwróciłem się za siebie, zapominając o wciąż lejącej się wodzie. Niewiele brakowało, a bym oblał staruszkę. Pośpiesznie wyłączyłem pistolet.
                - Dzień dobry, pani! - odpowiedziałem sąsiadce. Ta posłała mi swój słynny, bezzębny uśmiech.
                - Oj, młodzieńcze... Twój ogród pięknieje z każdym dniem, a ja po raz kolejny zapomniałam, co zrobiłam ze swoją sztuczną szczęką. Pewnie znowu Staszek mi ją gdzieś zabrał, lub co gorsza - włożył, myśląc, że to jego! - po tych słowach zaśmiała się tak jak zawsze, lekko skrzekliwie. Zawtórowałem jej. Rzeczywiście polubiłem tę staruszkę. Była naprawdę sympatyczna i życzliwa, więc odwdzięczałem się jej tym samym, tak samo jak reszcie ludzi na tym świecie. Jedyną przeszkodę stanowiło moje roztrzepanie i wrodzony opóźniony czas reakcji.
                - Wspominałeś, że jutro wybierasz się do rodziców. Nie zmieniłeś swoich planów?
                Popatrzyłem na nią, jakbym się zastanawiał, co odpowiedzieć i co ważniejsze - co przed chwilą do mnie powiedziała. Ona najwyraźniej już się do tego przyzwyczaiła, bo cierpliwie czekała, nadal uśmiechając się życzliwie.
                - Nie... Pojadę autobusem do Poznania, później przesiądę się do pociągu i pojadę do nich.
                - Rozumiem... Chyba muszą być naprawdę dumni z tak pomocnego synka.
                Uśmiechnąłem się lekko. Byli chorzy i mieli problemy z samodzielnością, dlatego też z przyjemnością wysłuchiwali moich opowieści z dni codziennych. Najbardziej fascynowały ich moje opisy roślin, bo oni nie mogli mieć własnych. Zawsze prosili o przywiezienie jakichkolwiek kwiatów. Raz nawet udało mi się przetransportować małe drzewko cytrynowe.
                - No i są...
                - To bardzo dobrze. Ja też jestem zadowolona ze swoich synków i córki tak samo bardzo, jak z moich wnuków. Mają dobrą pracę, a ich dzieci dobrze się uczą i co najważniejsze - często nas odwiedzają. Bo jak tobie, mój kochany Krzysiu wiadomo, w tych czasach większość dzieci zapomina o swojej rodzinie. Ino pamiętają o sobie. Cieszę się, że ty do nich nie należysz i też sumiennie wykonujesz swoje obowiązki, no i pomagasz nam w zajmowaniu się naszym chęchym ogródkiem. Twoje drzuzgawki i angryst są jak zawsze dużo ładniejsze od naszych!
                - Dziękuję za komplementy - uśmiechnąłem się.
                - Ależ nie ma za co! - odpowiedziała sąsiadka. Popatrzyłem na zegarek. Za piętnaście minut powinienem być na przystanku autobusowym.
                - Przepraszam panią, ale niestety już musimy kończyć rozmowę... Niedługo jadę do pracy.
                - W takim razie do zobaczenia, Krzysiu! - zaskrzeczała na pożegnanie, po czym odeszła. Podszedłem do kranu, do którego wciąż był przykręcony wąż i zamknąłem wodę. Później nacisnąłem na nowo na przycisk włączający pistolet i spuściłem większość wody zalegającej w środku. Później zwinąłem wąż, odkręciłem od kranu i zarzuciłem sobie na ramię. Wniosłem do szopki, po czym zawiesiłem na haku i wyszedłem. Następną czynnością było wzięcie z domu portfela, kluczy i wcześniej przygotowanego śniadania, bo nic więcej nie było mi potrzebne, i jak można się domyślić, poszedłem na pobliski przystanek autobusowy. Zdążyłem w ostatniej chwili, bo pojazd komunikacji podmiejskiej już szykował się do odjazdu. Podbiegłem i szybko wskoczyłem na stopień, tym samym znajdując się w środku. Zająłem ostatnie miejsce w zakurzonym fotelu chwilę przed ruszeniem autobusu w kierunku stolicy tego regionu.
                Na trzecim przystanku do środka wsiadła ciężarna kobieta, więc ustąpiłem jej miejsca, dlatego też gdy minęliśmy znak głoszący, że jesteśmy w Poznaniu, ja stałem przytrzymując się jedynie uchwytu, tak samo jak czterech innych podróżnych. Zdecydowanie bardziej lubiłem dojeżdżać tutaj rowerem, ale ostatnimi czasy nie było to możliwe, bo któregoś dnia, w drodze powrotnej do domu spadł mi łańcuch. Kiedyś powinienem wziąć go do autobusu, w którym to przewożenie takiego sprzętu było dozwolone i zabrać do najbliższego punktu naprawy. Znajdował się on kilkanaście kilometrów z mojej wsi, ale niestety nie miałem na to czasu. Gdy wracałem do domu zazwyczaj było już ciemno, bądź w najlepszym przypadku - słońce dopiero zachodziło.
                Kilka przystanków dalej wysiadłem i stanąłem w końcu na chodniku. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła niemalże automatycznie, był hałas i ogólny zgiełk panujący w wielkim mieście. Wszędzie aż roiło się od samochodów, krzyczących na siebie kierowców, którzy rozdrażnieni przez to, że wylądowali w korku, wyrażali swoje zbulwersowanie na innych oraz młodzieży, która nie zwracając uwagi na resztę świata słuchała muzyki na odtwarzaczach MP3. Nie brakło również rowerzystów, którzy myśląc, że uda im się zrobić fantastyczny slalom, o mały włos nie wjeżdżają w pieszych. Były od tego co prawda ścieżki rowerowe, ale z reguły piesi i rowerzyści nie przywiązywali do tego większej wagi i jechali bądź szli, gdzie tylko im się podoba i tą częścią chodnika, która ich zdaniem miała ładniejszy kolor. Nie chcąc zostać potrąconym przez nieuważnego rowerzystę, skierowałem się do najbliższego centrum handlowego, w którym miałem okazję pracować. Później wszedłem do jednego z supermarketów, korzystając z klucza, gdyż teoretycznie był jeszcze zamknięty.
                - O, Krzysztof! Już jesteś? Ty jak zwykle przed czasem! - powiedziała młoda dziewczyna, trzymająca w rękach duży karton wypełniony różnego rodzaju szamponami do włosów.
                - Tak, tak... Pomóc ci?
                - Jeśli byś mógł... Mamy mało czasu, żeby to ogarnąć. Za godzinę już musimy być na kasach.
*******************
Janka

Moja ręka zawisła w powietrzu, gdy już miałam włożyć do plecaka podręcznik od biologii. Zamyślona patrzyłam przed siebie, zastanawiając się, cóż począć. Od momentu obudzenia rozmyślałam nad propozycją zabarykadowania się w domu i już nigdy więcej nie wychodzenia z murów tego oto mieszkania. Nie wiedziałam przecież, czy ta ludożercza dziewczynka, a raczej bliżej nieokreślona istota nie oczekiwała na mnie tuż za rogiem. Z drugiej strony nie mogłam przecież zawalić już pierwszego dnia w nowej szkole i stracić dobrą opinię u nauczycieli. Właściwie, to pewnie jeszcze nic o mnie nie myśleli. Nie czuli nic, prócz współczucia wobec dziecka porzuconego przez rodziców.Właśnie. Rodzice. Roztrzęsioną ręką w końcu zdecydowałam się włożyć ostatnią z książek do wnętrza torby, a następnie oparłam się o własne kolana i opuściłam głowę, ukrywając się za kurtyną puszystych blond włosów. Moje serce przyspieszyło, a klatka piersiowa zaczęła się szybciej poruszać. Zawsze tak się czułam, gdy tylko pomyślałam o ludziach, których mogłam mieć na wyciągnięcie ręki, a jednak oni jakimś sposobem zostawili mnie w domu dziecka. Mogli nawet mieć jakiś wypadek i zginąć. Lub zachorować na śmiertelną chorobę. Wiem właściwie tylko tyle, że jestem sama, od kiedy skończyłam rok. W mojej głowie nie odnalazłam żadnej znaczącej wizji, prócz waniliowego zapachu szamponu jasnych włosów mamy, która przytulała mnie za każdym razem, gdy tylko zapłakałam. Nie mam pojęcia, czy był razem z nią tata. Może i był, ale nie zapamiętałam jego twarzy. Do moich oczu napłynęły łzy. Zaczęłam szybciej mrugać powiekami, wiedząc, że jeśli teraz się rozpłaczę, moje oczy spuchną, korektor się rozmaże wraz z tuszem do rzęs, a ja będę wyglądała jak ofiara losu z oczami czerwonymi niczym królik. Niestety napadu płaczu nie udało mi się w żaden sposób zatamować, a łzy popłynęły w dół mojej twarzy. Nie mogłam opanować uczuć, więc jedną ręką zaczęłam je wycierać, ale i tak nadal głośno łkałam. Mogłam w ogóle o tym nie myśleć. Sprawiłam sobie jedynie tym ból.
Wszystkie kolejne wspomnienia wróciły. Kolejną rzeczą, którą zapamiętałam, była twarz, choć niewyraźna, to wiedziałam, że należy do jednej z opiekunek w domu dziecka. Sadzała mnie przy stoliku wraz z innymi dziećmi. Byłam mocno przestraszona, a chłopiec, który płakał i krzyczał na przemian, że nie chce zjeść obiadku, nie polepszał mojego stanu. Spanikowana również zaczęłam płakać. Pamiętam także wiecznie małą i wychudzoną dziewczynkę, o krótkich rudych włosach związanych w dwa kucyki, która wiecznie wszystkim zatruwała życie. Gdy nie dostawała czego chciała, automatycznie zaczynała krzyczeć i rzucać zabawkami, gdzie tylko popadnie. Inne dzieci bały się jej tak samo bardzo, jak ja i wszyscy odczuliśmy ulgę, gdy ta została przygarnięta przez jakieś małżeństwo do rodziny. W domu dziecka nastąpił spokój. Dopiero po czasie zaczęłam zauważać, że brakuje mi przyjaciela. Że nie mam nikogo, kto by mi towarzyszył przez cały czas. Wszystkie inne dzieci były adoptowane w przeciągu maksymalnie kilku lat, a ja byłam jedyną, która została do końca... Właściwie to był jeszcze tylko chłopiec o imieniu zaczynającym się na literę "S". Był już w domu dziecka, nim ja do niego przybyłam. Trzy lata temu, może więcej, wyniósł się stamtąd, dlatego też nie jestem w stanie pamiętać szczegółów odnośnie jego wyglądu. W każdym bądź razie nie udzielał się zbytnio wśród rówieśników i starał się trzymać na uboczu, dlatego też tym bardziej miałam problem z pamiętaniem jego osoby.
Otarłam wierzchem dłoni ostatnie poczerniałe od tuszu łzy i sięgnęłam po chusteczkę, by wydmuchać nos. Biorąc paczkę do ręki, moją uwagę przykuło wnętrze uchylonej od wczoraj szuflady. Noże. Każde ostrze błyszczało srebrem, w którym to mogłam zobaczyć własne odbicie. Wzięłam jeden do ręki i obejrzałam go dokładnie. Sam ten widok zmotywował mnie już wystarczająco, by działać.
- Nie możesz być słaba. Nie pozwól, byś była bezbronna i wiecznie pomiatana. Pokażesz temu potworowi, gdzie jest jego miejsce - szeptałam do siebie. Na ostrze noża można było nałożyć silikonową osłonkę, więc gdy tylko ją wypatrzyłam na spodzie szuflady, wykorzystałam ją, a następnie włożyłam ostry przedmiot do plecaka. Teraz nawet nie było chociażby opcji, by rozciął mi dno torby. Odłożyłam fioletowy plecak na podłogę, a następnie idąc do łazienki, wydmuchałam nos. Chusteczkę wyrzuciłam do kosza pod umywalką i odkręciłam kran. Musiałam zrobić sobie makijaż po raz kolejny... Zrobiłam z rąk miseczkę i zaczęłam obmywać twarz. Tusz na szczęście nie wymagał zmywacza, więc sama woda już wystarczyła, by pozbyć się go niemalże całkowicie. Wytarłam się ręcznikiem wyciągniętym z walizki dzień wcześniej i nałożyłam nową warstwę korektora na niedoskonałości, czarny tusz na jasne rzęsy, za którymi nie przepadałam już od dzieciństwa oraz błyszczyk do ust. Był to naprawdę delikatny makijaż w porównaniu do co niektórych dziewczyn, które poza swoją pseudourodą nie widziały świata. Posłałam do siebie blady uśmiech i wyszłam z łazienki. Zaczęłam mieć obawy odnośnie tego, że biorę do szkoły nóż. Nie było jednak moją winą to, że ta tęczowowłosa dziewczynka mogła sobie zrobić ze mnie ucztę, a że ja mam za mało siły, nie potrafiłabym się nawet obronić. Ten nóż mógł być moim zbawieniem.
Wróciłam do kuchni i otworzyłam górną szafkę. Byłam dość głodna, a czasu wystarczało mi jeszcze na uszykowanie sobie skromnego śniadania. W szafce nie znajdowało się nic, prócz zafoliowanego bochenka chleba, ukrytego gdzieś w cieniu. Ochoczo wyciągnęłam do niego rękę i gdy tylko go wzięłam, zaczęłam oglądać. Nie był taki, jak bym sobie tego życzyła, ponieważ był blady, zbyt miękki i cały obsypany mąką. Westchnęłam cicho i zabrałam się do odwijania folii. Gdy jednak okazało się, że nie idzie mi to nazbyt dobrze, zdenerwowana po prostu rozerwałam folię, a poszczególne kromki rozsypały się na blacie. Nie pomyślałam o wyciągnięciu talerza. Wzięłam chleb do ręki i odwróciłam się w stronę lodówki, by dowiedzieć się, czy znajdę tam coś, co wyglądałoby na dość smaczne. Szarpnęłam za drzwiczki, by ukazał mi się znajoma, czarna nicość. No tak. Zapomniałam. Już tutaj zaglądałam. Niemożliwe było to, aby w magiczny sposób przez noc pojawiło się tam jedzenie. Z westchnieniem ugryzłam chleb. Zaczęłam przeżuwać i z lekkim uśmiechem na niego popatrzyłam. Przynajmniej mam to. Nie umrę z głodu. Nagle uśmiech zniknął z mojej twarzy, a przeżuwanie również stało się wolniejsze. Zamarłam. Na chlebie znajdowały się zielone, żółte oraz białe plamki, a ja momentalnie poczułam w ustach nieprzyjemny smak zgnilizny. Automatycznie odwróciłam się na pięcie, zgięłam w pół i po prostu zwymiotowałam do zlewu. Ktokolwiek tam zostawił spleśniały chleb, najprawdopodobniej zamierzał mnie otruć! To chyba znak, abym dziś wybrała się do szkoły na głodniaka. Najwyżej w szkole zjem kanapkę przyrządzoną po studencku - chleb z chlebem. Mam nadzieję, że uda mi się jakiś upolować w szkolnym sklepiku. O ile takowy się tam znajduje.
Odkręciłam kurek i wypiłam z kranu trochę wody, by nieco przepłukać usta. I tak musiałam iść umyć zęby i tak. Wyplułam wodę i w zamyśleniu popatrzyłam na chleb, zastanawiając się, co z nim zrobić. Nie pozostawał mu chyba inny los, jak skończyć w koszu na śmieci, w którym to mógłby sobie zgnić do całej reszty. O ile gnicie a pleśnienie to jedno i to samo. Miejmy nadzieję, że tak. Nigdy nie byłam dobra z biologii, a to właśnie od tej lekcji zaczynam dzień. Cóż za ironia losu. Właściwie to z żadnych przedmiotów przyrodniczych nie szło mi dobrze.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam i kilka minut później kosz miał w gębie pierwszy, jakże smakowity kąsek. Ponadto z jak największą dokładnością wyszorowałam zęby i przejrzałam się w lustrze, zorientowałam się, że mam piętnaście minut na dotarcie do szkoły. Niespokojnie zaczęłam się bawić rąbkiem bluzki. Właściwie to nie liczyłam, ile powinno mi zająć dotarcie na miejsce, ani też chociażby, jaką odległość powinnam przebyć. Zgarnęłam swoją Nokię z szafki postawionej przy drzwiach wyjściowych, założyłam plecak i wyciągnęłam z kieszeni jak zwykle poplątane, białe słuchawki. Schodząc po schodach na dół tylko kilka razy podjęłam próbę rozplątania ciasno zawiązanego supła, tak, aby chociaż częściowo były luźne i włożyłam je do uszu. Podłączyłam kabelek do telefonu i po kilku kliknięciach w klawiaturkę do moich uszu dobiegła ulubiona piosenka. To był mój idealny sposób na dobry początek dnia.
Miałam ochotę śpiewać z piosenkarzem, lecz ostatkami silnej woli powstrzymywałam ten impuls i ograniczyłam się do cichego mruczenia melodii pod nosem. Ludzie mogliby mnie uznać za wariatkę, jeśli zaczęłabym krzyczeć na całą ulicę tekst piosenki "One Time", wykonując przy tym dziwaczny, bardzo niezdarny taniec. Nie znałam właściwie powodu, dla którego Justin Bieber był tak ostro krytykowany przez ludzi, a to, że ktokolwiek go lubił, było hańbą. W końcu ma piętnaście lat, a jak na ten wiek taki sukces jest naprawdę wielkim wyczynem. W końcu akurat ja jestem od niego o rok starsza i powiedzmy sobie wprost... nie zrobiłam w życiu nic, co by chociażby odrobinę można było by przyrównać do niego. Jedyne, co mogłabym wyliczyć, może byłaby wygrana w szkolnym konkursie na najładniejszą pisankę wielkanocną. Pamiętam, że polałam ją grubą warstwą kleju i po prostu posypałam różowym brokatem. Po tym wszystko się błyszczało, nie kończąc tu oczywiście na stole i pisance - brokatem umorusane były również moje ośmioletnie rączki, buzia, ubranie, a nawet podłoga czy ciastko, które przyniosła mi opiekunka.
Szłam i szłam, a droga przede mną się niemiłosiernie dłużyła. Popatrzyłam na wyświetlacz telefonu. Wskazywał siódmą pięćdziesiąt siedem. Moje serce zabiło mocniej. Mam trzy minuty? Przecież jestem dopiero w połowie drogi! Dopiero wtedy zdałam sobie z tego sprawę, jak wielki błąd popełniłam. Teraz już na pewno się spóźnię! Puściłam się biegiem. Jeśli naprawdę się postaram, dotrę w przeciągu kilku minut. Najpierw zakręt w prawo, przejść na pasach i jest kolejne skrzyżowanie... Zaraz, skrzyżowanie? Rozejrzałam się dookoła. Zdałam sobie z tego sprawę, że ulica była mi kompletnie nieznana, a ja chyba się zgubiłam. Zaczepiłam jakąś staruszkę z pieskiem, pytając o drogę do szkoły. Początkowo w ogóle nie miała pojęcia, o czym mówię, lecz gdy w końcu się zorientowała, okazało się, że pobiegłam w przeciwną stronę, niż powinnam była. To kolejny dowód na to, że nie powinnam się nigdzie ruszać bez szczegółowej mapy okolicy. Znając moje szczęście, niebawem zgubię się we własnym domu.
Idąc wskazaną przez staruszkę drogą i powtarzając w myślach sobie poszczególne kierunki, po raz kolejny dostrzegłam, że coś pokręciłam, w efekcie czego spóźniłam się nawet na drugą lekcję. Z bijącym sercem weszłam do milczącej szkoły. Było cicho jak makiem zasiał. Najwidoczniej wszyscy pozostali uczniowie już weszli do swoich klas... A ja na swoje nieszczęście zapomniałam numeru sali, w której mam lekcje. Pierwszy dzień, a nie będę mieć notatki z pierwszej lekcji. Nie no, po prostu świetnie. Może nie powinnam była w ogóle przychodzić. Tylko najem się strachu. Jednak perspektywa wejścia do klasy pełnej gapiów uśmiechała mi się nieco bardziej, niż nie przyjście wcale, skoro już weszłam do budynku i jestem zarejestrowana na monitoringu. W sumie, to nigdy nie wagarowałam. Przez ponad połowę lat swojej nauki miałam stuprocentową obecność w ciągu roku szkolnego.
Powinnam się kierować do klasy o numerze sześćdziesiąt... no właśnie, ile? Wchodziłam po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie. Już po drodze zrzuciłam swoje słuchawki, więc teraz głucha cisza była jeszcze bardziej dobijająca. Moim oczom ukazały się drzwi z numerem sześćdziesiąt dwa. Wzięłam oddech i nacisnęłam na klamkę. Twarz nauczyciela wraz z kilkunastoma uczniami siedzącymi w przerzedzonych ławkach, zwróciła się w moją stronę. Pozostali uczniowie zapewne udali się na wagary, bo tego roku mieliśmy wyjątkowy ciepły i słoneczny czerwiec, a do końca roku pozostało jedynie jedenaście dni.
- Dzień dobry... - powiedziałam ostrożnie - Czy to klasa pierwsza "e"?
- Nie. Pomyliłaś sale?
Zarumieniłam się. Nauczyciel już nie oczekiwał na odpowiedź, bo najwidoczniej moja mina mówiła sama za siebie.
- Plan lekcji wszystkich klas jest w sekretariacie.
- Ale... nie wiem, gdzie on jest - mruknęłam. Popatrzył na mnie. Jakiś uczeń wtrącił:
- Wiem, gdzie teraz lekcję ma pierwsza "e"!
Spojrzałam na niego błagalnie. Był to chłopak siedzący w przedostatniej ławce, z krótkimi, ułożonymi w nieładzie brązowymi włosami.
- Tak? W takim razie możesz powiedzieć - odparł nauczyciel, a wnioskując po wystroju sali uczył on matematyki.
- W sali sześćdziesiąt siedem.
- Dziękuję - zwróciłam się do niego. Mógł być ode mnie o rok starszy. Dziwne, że pomaga całkowicie obcej dziewczynie, którą widzi pierwszy raz na oczy. Odpowiedział nieśmiałym uśmiechem.
- To nauczka na przyszłość, aby się już nie spóźniać - powiedział na pożegnanie matematyk. Piorunem podążyłam pod drzwi wskazane przez nieznajomego. Nie wahając się ani przez sekundę, automatycznie uchyliłam drzwi i zajrzała do środka. Tym razem spojrzeniem przywitała mnie już mniej sympatyczna nauczycielka o tyczkowatej budowie ciała. Wyglądała, jakby ktoś jej wsadził kij od miotły za kołnierz.
- Dzień dobry... Pierwsza "e"? - zapytałam niepewnie.
- Gimnazjum jest na ulicy Mickiewicza.
Pokręciłam spanikowana głową. Klasa wybuchnęła gromkim śmiechem. To, że byłam dość niska i drobna jak na swój wiek, wszelkich kobiecych walorów mogłam tylko pozazdrościć większości dziewczyn, a dojrzewanie przechodzę dopiero od niedawna nie oznaczało, że uczęszczam do gimnazjum. Właściwie to cieszyłam się, że w końcu uwolniłam się od tego piekła.
- Jestem tutaj nowa... - wytłumaczyłam się ledwo słyszalnie, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi - Zgubiłam się po drodze i...
Nie dała mi nawet skończyć, bo przerwała mi zadając pytanie. Gdy na nią popatrzyłam, dostrzegłam, że schyla się nad dziennikiem, najwidoczniej sprawdzając listę uczniów.
- Janina Tiara jak dobrze mniemam?
- Zgadza się - odparłam ostrożnie.
- Pierwszy dzień i nieobecność na pierwszej lekcji oraz spóźnienie na drugą. Gratulacje!
Wiecznie lekko zaróżowione policzki teraz przybrały barwę purpury. Nauczycielka omiotła spojrzeniem uczniów. Jej wzrok zatrzymał się na szczupłej rudej dziewczynie siedzącej w pierwszej ławce.
- Jesteście podobnego wzrostu... Usiądź obok Antosi.
Posłałam jej blady uśmiech, podchodząc do ławki, na co ta parsknęła i dramatycznie przewróciła oczami.
- Dlaczego niby ma obok mnie siedzieć wyjątkowo nieudany prototyp lalki Barbie?
Klasa zachichotała. Momentalnie zrobiło mi się słabo. Już chyba gorzej być nie może. Zacisnęłam pięści. Jakoś sobie dam z nią radę. Nauczycielka uderzyła ręką w stół.
- Proszę o spokój.
Powoli usiadłam na krzesełku i zaczęłam się rozpakowywać. Niech to szlag. Zapomniałam zeszytów. Wszystkich. Wyprostowałam się na krześle. Ten dzień robi się coraz okropniejszy. Tosia odwróciła się na krześle i zaczęła chichotać razem z koleżankami.
- Widziałaś, jak się ubrała? - zapytała pierwsza.
- Masakra! Ciuchy pewnie z lumpeksu - odparła druga.
- Lumpeks pewnie zbyt drogi i po śmietnikach szuka. Wygrzebuje coś z żółtego pojemnika, bo taki plastik z całą pewnością nie bierze się znikąd - zaśmiała się Antonina.
- Racja, czemu wcześniej na to nie wpadłyśmy? - zarechotała ponownie druga. Sądziły, że tego nie słyszę. Jednak nie jestem przygłuchą nauczycielką, która właśnie obróciła się w stronę tablicy i zaczęła coś wyjaśniać, robiąc jakiś wykres kredą. Od samego patrzenia zorientowałam się, że tego materiału akurat nie znam, a jako, że nie jestem asem z fizyki powinnam sobie wszystko notować. Niechętnie postukałam palcem Tosię w ramię.
- Masz może pożyczyć kartkę?
Wybuchnęła śmiechem. Zrobiło mi się głupio. Już po samym ubiorze, w którym królowała czerń, skóra i ćwieki można było się zorientować, że wcale nie chce się kolegować z dziewczyną w fioletowej, cekinowej koszulce.
- Słyszałyście? Barbie pyta, czy jej coś pożyczę! Jasne, pewno, tylko jeśli oddasz mi ją w nienaruszonym stanie!
No tak. W poprzedniej szkole również w kółko mi powtarzano, że kartki nie można pożyczyć, a co jedynie dać, bo skoro się chce na niej coś zanotować, należy ją zniszczyć, a ta zwrotna nie będzie tą samą. Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, o ile to jest w ogóle możliwe i odwróciłam wzrok. Chyba naprawdę nie będę miała notatek z lekcji. Tak jak myślałam nauczycielka zauważyła to po niedługim czasie i wpisała mi brak zeszytu. Na jutro mam mieć uzupełniony. Ciekawe jakim cudem? Nikt nawet nie wyraża chęci do rozmowy ze mną.
***
Naburmuszona usiadłam ławce na dworze. Była ona ozdobiona licznymi podpisami nabazgranymi markerem lub korektorem. Ciepły i słoneczny dzień z pięknego zmienił się w koszmar. Kurczowo trzymałam plecak, w środku którego znajdował się... nóż. Dopiero teraz sobie o nim przypomniałam. Zalał mnie zimny pot. A co jeśli ktoś go zobaczy? Zostanę uznana za jeszcze większą wariatkę. Tęczowowłosa nigdzie się nie pokazała. Może dała sobie spokój? Zawsze mogła mnie zaskoczyć w drodze powrotnej albo po prostu zaskoczyć mnie tu i teraz. Niespokojnie odwróciłam się za siebie. Nikogo tam nie było. To jednak mnie nie uspokoiło. Wciąż czułam nieprzyjemny dyskomfort, że zaraz coś się stanie, coś złego. W tłumie ludzi wypatrzyłam tego samego chłopaka, który powiedział mi, gdzie mam lekcje. Nie mogąc znaleźć ciekawszego punktu, na którym mogłabym skupić wzrok, po prostu patrzyłam na niego. On to chyba zauważył, gdyż również odwrócił twarz w moją stronę i uśmiechnął się przyjaźnie. Odwróciłam wzrok zawstydzona. Nie dość, że mam w plecaku nóż, to jeszcze bezczelnie gapię się na ludzi. Pięknie. Po prostu cudownie. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział coś kolegom, na co oni zgodnie przytaknęli i podszedł do mnie.
- Cześć, jak ci na imię?
Wybałbuszyłam na niego oczy. Nie dość, że jestem mu kompletnie obca, to jeszcze pyta na imię. Zaczerwienił się i pomasował kark zmieszany.
- Sory, głupio to zabrzmiało. Jestem Darek, a ty?
- Janka - mówiąc to, zacisnęłam jeszcze mocniej rękę na plecaku. Czułam się dziwnie podenerwowana. Usiadł zaraz obok. Czegoś ode mnie chciał. Nic nie mówił. Chyba nie wiedział, co, więc postanowiłam go wyręczyć:
- Przyszedłeś po coś konkretnego?
Popatrzył na mnie zaskoczony i pokręcił głową.
- Po prostu wydałaś mi się sympatyczna...
- Jest ci mnie żal, czyż nie? - wtrąciłam. Popatrzył na mnie z coraz większym zaskoczeniem.
- Nie! Chciałem po prostu pogadać.
- O czym? - drążyłam dalej. Byłam nieufna wobec tego miasta i tym bardziej ludzi. Już dość, że jakaś dziewczynka chciała mnie skosztować. Może on też był mutantem wyrwanym żywcem z Resident Evil? Nic nigdy nie wiadomo.
- No... o niczym. To aż takie dziwne?
- Tak - odpowiedziałam krótko. Chyba nie wiedział, co powiedzieć. Spuścił wzrok i patrzył między swoje znoszone adidasy.
- Jesteś tu nowa?
- A co cię to? - odburknęłam. Zadawał coraz dziwniejsze pytania.
- Po prostu wydaje mi się, że czujesz się tutaj źle, ze względu na nowe otoczenie. Czy może po prostu mnie nie lubisz? - zaśmiał się krótko. Mimowolnie też się uśmiechnęłam, choć krzywo, to jednak zawsze był to uśmiech.
- Zgadłeś.
- Nie lubisz mnie?
- Nie! - roześmiałam się. Chłopak wzbudził we mnie zaufanie. Uścisk na plecaku się nieco rozluźnił.
- To jak? Podoba ci się szkoła? - popatrzył na mnie, wciąż się uśmiechając. Na nowo się skrzywiłam.
- Tak trochę... sama nie wiem.
- Do twojej klasy chodzi słynna Alvara, prawda?
- Alvara? - powtórzyłam. Imię to brzmiało tak obco, że nie potrafiłam go połączyć z jakąkolwiek widzianą tam twarzą. Miałam w klasie obcokrajowca?
- Kostowska, o ile dobrze pamiętam.
- Wciąż nic mi to nie mówi - odpowiedziałam, grzebiąc butem w udeptanej przez licznych uczniów ziemi.
- Antonina - rzekł po chwili namysłu. Dopiero wtedy doznałam olśnienia, że to była ta ruda dziewczyna, która uprzykrzała mi się na tyle, ile tylko zdoła.
- Siedzę z nią w ławce.
- Współczuję - odparł szczerze. Chyba naprawdę nie cierpiał jej tak samo, jak ja. Co prawda jeszcze jej nie znałam, ale już teraz miałam pewność, że raczej za sobą nie będziemy przepadać. - Moja siostra chodzi z tobą do klasy.
- Jak się nazywa? Jeszcze nie wszystkich zdołałam poznać, więc gdy z nią będę rozmawiać, od razu będę wiedzieć, że ma starszego brata o imieniu Darek.
- Ewka Kaprysa.
- Ok - odpowiedziałam. Chłopak ten skutecznie poprawił mi humor. Niespodziewanie zadzwonił dzwonek, wołając nas do szkoły na kolejne okropne lekcje z obcymi ludźmi.
*******************


Krzysztof
- Należy się osiem złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy - oznajmiłem, uważnie patrząc na cyfry wyświetlanie na małym ekranie przy kasie. Facet wygrzebał z kieszeni banknot dziesięciozłotowy, po czym podał mi go. Wygrzebałem z przegródek kolejne monety, będącą jego resztą, po czym położyłem na plastikowej półeczce, znajdującej się niemalże na wysokości mojej twarzy. Ten prędko je zgarnął i chwycił zgrzewkę piwa. Odwróciłem się na krześle, oczekując na wydrukowanie się paragonu, a gdy obróciłem się z powrotem, tego już nie było. Zapewne pognał do wyjścia. Jak zwykle. Nikt nie był zainteresowany braniem tego "nic nie znaczącego papierka". Zgniotłem go w dłoni, po czym wrzuciłem do zapełnionego już kosza, postawionego tuż obok moich stóp. Następnie odwróciłem swój zmęczony wzrok w kierunku nastolatki, która niemalże leżała na taśmie, tuż przed dyskutującym małżeństwem z trójką dzieci. Hm... co mógłbym zrobić dziś na obiad? W ogóle co mam w lodówce? Oczami wyobraźni przywołałem obraz mojej wiecznie pustej "spiżarni", w której zwykłem chować stwardniałe masło, zebrane wcześniej warzywa i Bóg wie co jeszcze. Wyglądało na to, że powinienem się zadowolić surówką z marchwi, kiszonych ogórków i...
- Skasujesz mnie? - Z zamyślenia wyrwał mnie uwodzicielski głos długowłosej dziewczyny. W dłoni ściskała szeleszczącą paczkę pełną chrupek.
- Trzy dwadzieścia - powiedziałem krótko, nie przejmując się jej reakcją. Jej twarz wyrażała mieszaninę zaskoczenia i oburzenia. Wyciągnąłem dłoń po jej zakup, by móc go skasować. Nieco rozzłoszczona podniosła się z taśmy i cisnęła paczką na kasę. Ja sprawnie odszukałem kod kreskowy i wbiłem na kasę. Dopiero, gdy ta zapłaciła i ruszyła do wyjścia, uświadomiłem sobie, że przed małżeństwem stał jeszcze jakiś nastolatek. Mógł zawsze się jednak wepchnąć w kolejkę. Małżeństwo nawet tego nie zauważyło. Nadal dyskutowało ze swoimi dziećmi, które mentosy kupią - miętowe czy owocowe. Tym razem nie mówiąc już nic prócz typowego dla sprzedawcy "dzień dobry", zacząłem wbijać kolejne ceny produktów.
- Jesteś fanem Stelli Fire? - zapytał w którejś chwili. Podniosłem na niego głowę, nie mając zielonego pojęcia, co on znowu plecie. Przychodził do supermarketu co średnio dwa dni i zwykle zagadywał, traktując mnie jako swojego rówieśnika, którym już od kilku lat nie byłem. Orientując się, że go nie rozumiem, wskazał na plakat przyklejony do najbliższego filaru sklepu. Popatrzyłem w tamtym kierunku. Przedstawiał piosenkarkę ściskającą w dłoni mikrofon. Na całą szerokość plakatu rozciągał się napis "Stella Fire". Nic mi nie mówiła ta nazwa. Nic kompletnie. Właściwie to dlaczego patrzę w tamtym kierunku?
- Najwięksi fani robią sobie taki sam tatuaż, co ona - wyjaśnił młodzieniec, z podekscytowaniem potrząsając głową. Musiał być fanem tej... kobiety.
- Czemu ta kolejka stoi w miejscu?! - krzyknął staruszek stojący na samym końcu wydłużającego się wężyka. Leniwie wróciłem do kasowania produktów.
- Idziesz na jej koncert? - dopytywał chłopak. Podniosłem na niego wzrok, wciąż nie przerywając pracy. Najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi. Nie lubię słuchać muzyki, ale z kolei miło byłoby kogoś poznać. Z drugiej strony jednak pewnie jej fani nie podzielali mojej pasji, bo woleli się skupiać na gwiazdach i Bóg wie czym jeszcze. Każdy w końcu ma inny gust.
- Nie wiem - mruknąłem.
- Jak to? Masz taki sam tatuaż, a nie idziesz? Koncert na miejscu, a ty nie idziesz? - dziwił się, pakując zakupy do siatki. Na słowo "tatuaż" moje mięśnie się napięły, jednak on wyglądał na kogoś, kto bardziej przejął się tym, że nie idę na koncert mojej "ulubionej" piosenkarki, ale i za razem takiej, o której usłyszałem pierwszy raz w życiu. Ale jednak wciąż jest moją "ulubioną" przez tatuaż znajdujący się na moim prawym ramieniu. Najwyraźniej jest bardziej zauważalny, niż myślałem. Rękawek roboczej koszulki polo najwyraźniej go nie zakrywał. Nie wiem, skąd się wziął, ale podejrzewać mogłem co jedynie to, że gdy byłem na biwaku nad jeziorem ktoś się zakradł i wyrył mi to na ramieniu. Ale dlaczego, to już nie wiem. Nie odpowiedziałem, więc chłopak zapłacił i szybko się zmył, odwracając się na wychodnym, jakby sprawdzał, czy zmieniłem zdanie. Ja jednak nie zareagowałem i przemówiłem do małżeństwa, które najwyraźniej już się zdecydowało na zakup owocowych mentosów.
- Dzień dobry - powiedziałem bez entuzjazmu, zaczynając skanować produkty. Już zapomniałem o tatuażu, całkowicie skupiając się znowu na tym, co mógłbym przyrządzić sobie na obiad.
***
Usiadłem na przystanku, oczekując na przyjazd autobusu. Nie bardzo mając co ze sobą zrobić, patrzyłem na plakat z gwiazdą przyczepiony do słupa po drugiej stronie ulicy, o której dyskutowałem z chłopakiem. Miała mieć koncert już za... szybko przeliczyłem na palcach ilość dób, których brakuje do czternastego czerwca. Pięć dni. Ciekawe, jak wielkie tłumy przybędą na Halę Arena... zapewne już nawet biletów nie ma w sprzedaży. Najgorsze było to, że nie miałem zielonego pojęcia, kimże ona była, ani tym bardziej, co śpiewała. Stella Fire. U moich rodziców jest internet, a tak się składa, że obiecywałem im, że jutro po pracy ich odwiedzę, a nawet przenocuję. Może wtedy sprawdzę, dlaczego wzbudza aż taką sensację.
Zobaczyłem zbliżający się autobus. Oczywiście stał w typowym dla Poznania korku. Chwyciłem w dłoń półtoralitrowy wór z nawozem kupionym po pracy dla moich kwiatów doniczkowych, które walały się po każdym metrze kwadratowym mojego skromnego domu i wstałem ze zniszczonej ławki. Kilka innych osób również wzięło swoje tobołki na znak, że również oczekiwali właśnie na ten, a nie żaden inny autobus. Kierowca zjechał na pobocze, tuż przed przystankiem i wyraźnie znudzony swoją pracą otworzył drzwi. Puściłem przodem wszystkie kobiety, a następnie ja sam wszedłem do środka. Nieszczególnie nam się spieszyło, co było widać doskonale po ruchach dwóch starszych pań ubranych w kwiatowe sukienki ciasno opinające ich fałdy tłuszczu. Szybko zorientowałem się, że nie ma dla mnie miejsca, więc chwyciłem się rury i stałem do końca podróży. Jak zwykle zresztą.
Pół godziny później pojazd zatrzymał się na poboczu wsi, w której mieszkałem. Wysiadłem wraz z małą sąsiadką, której twarz rozpoznałem dopiero teraz. Uśmiechnąłem się, kiedy ta powiedziała mi "dzień dobry" i ruszyła w swoim kierunku. Ja po chwili namysłu, co ze sobą poczynić, powolnym krokiem podążyłem do domu. Właściwie to nie miałem co w życiu robić... można nawet uznać, że lubiłem swoją pracę, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. To taka mała odmiana, coś, co daje mi poczuć, że robię cokolwiek innego prócz zajmowania się ogrodem. Wiele razy sąsiadka zza płotu proponowała mi, żebym wystawiał swoje warzywa, owoce i kwiaty na straganie. Tłumaczyła, że są naprawdę ładne i z całą pewnością znalazłby się ktoś chętny. Po pracy mógłbym wracać do domu i wystawiać stragan przy ruchliwej ulicy prowadzącej do miasta. Jednak przeciwna temu była jej córka, która mówiła, że do tego potrzebne są jakieś papiery, inaczej musiałbym zapłacić jakąś sumę pieniędzy... Właśnie to skutecznie odciągało mnie od prywatnej sprzedaży.
Nim zauważyłem, byłem już przed domem. Wziąłem jeszcze jeden wdech świeżego, choć nieco drażniącego przyjezdnych wiejskim zapachem powietrza i wkroczyłem na posesję. Palce, w których ściskałem foliowy uchwyt pobielały od ciężaru, który na nich spoczywał. Odcinał dopływ krwi. Postawiłem worek przed drzwiami i wygrzebałem z kieszeni spodni klucz, po czym otworzyłem je. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na piękny ogród, jaki udało mi się tutaj stworzyć, a następnie chwytając "w locie" opakowanie, zniknąłem za murami mieszkania. Musiałem przygotować nawóz. Później wyjdę na dwór, by ponownie nawodnić niektóre rośliny. Dzień był wyjątkowo słoneczny, więc ziemia była równie sucha co powietrze. Starłem pot z czoła, a następnie odstawiłem worek.
Nagle zakręciło mi się w głowie. To pewnie przez te upały. Wyglądało na to, że ciśnienie nie jest takie, jakie powinno być. Co się dziwić? Zanosi się na wyjątkowo upalne lato, które teoretycznie jeszcze się nie zaczęło. Poszedłem do kuchni i odkręciłem kurek z zimną wodą, którą popryskałem twarz. Kiedy uznałem, że już dość się ochłodziłem, wyprostowałem się i ruszyłem z powrotem do małego saloniku, w którym leżał worek z nawozem. Jednak po drodze na nowo zrobiło mi się niedobrze. Przytrzymałem się ściany, ciężko oddychając. Może powinienem się położyć? Właściwie to nic się nie stanie, jeśli opóźnię swój codzienny rytuał o kwadrans. Powłócząc długimi nogami poszedłem w stronę kanapy. Jednak jeszcze nie stojąc przy niej, cały świat zawirował, a ja upadłem twarzą w poduszkę położoną na meblu.
***
Marszcząc brwi, rozchyliłem powieki. Jak długo leżałem, tego nie wiem, w każdym razie powietrze stało się nieco bardziej wilgotne i chłodniejsze. Czyżby była noc? Nie, to niemożliwe. Biały sufit odbijający biel raził mnie po oczach. Położyłem rękę na czole. Było rozgrzane. W takim razie może przespałem aż do kolejnego dnia? Drgnąłem niespokojnie. Nie mogłem się przecież spóźnić do pracy. Usiadłem na łóżku i spróbowałem wymacać stopami leżące nieopodal laczki. Oprzytomniałem, gdy uświadomiłem sobie, że przecież straciłem przytomność leżąc krzywo na kanapie, a buty miałem na stopach. To w ogóle nie był mój dom. Co nie miara wystraszony zacząłem lustrować wzrokiem pomieszczenie. Na szpital mi to nie wyglądało. Brakowało wielu skomplikowanych maszyn mierzących puls, czy Bóg wie czego jeszcze. Za to były tam jeszcze trzy inne, równo pościelone łóżka.
Otworzyłem szerzej oczy, widząc swoją torbę podróżną ułożoną u nóg mojego obecnego siedziska. Była obładowana po brzegi... zapewne ubraniami. Czy byłem czymś otumaniony? A może ktoś mnie zahipnotyzował i zmusił do przeprowadzki do czegoś, co wyglądało mi na internat? Zadrżałem na tę myśl. A może mam zaniki pamięci? Amnezję? Gdybym miał amnezję, nie pamiętałbym tego jak się nazywam, więc to odpada.
- Krzysztof Tasior... - mruknąłem do siebie, jakby chcąc się upewnić, jak brzmi moje imię i nazwisko. W pokoju panowała kompletna cisza. Nie był duży, ale też nie był mały... Po chwili zastanowienia zdałem sobie z tego sprawę, że mógł być wielkości domu, w którym mieszkałem, jednak był kilkakrotnie mniejszy od ogrodu. Szybko zerwałem się z łóżka i nie zwracając uwagi na zimną, drewnianą podłogę wyczuwalną przez skarpetki, podszedłem do okna. Ciągnęło mnie do niego jak ćmę do ognia. Po chwili uświadomiłem sobie, że to wcale nie było okno, a szklane drzwi, prowadzące na balkon. Rozpaczliwie pociągnąłem białą klamkę tak, aby była ułożona poziomo i otworzyłem je na oścież. Pospiesznie wyszedłem na dwór, łaknąc orzeźwienia od tego zimnego pokoju. O dziwo na dworze było niemalże tak gorąco, jak w mojej wsi... jednak budynek, który swoją wielkością rzeczywiście przypominał internat nie był moim skromnym domem. Wysokie ogrodzenie wokół wybetonowanej ścieżki nie był moim niskim, drewnianym płotkiem. A malujący się w oddali las nie był moją wsią, tak samo jak liche pole zboża z całą pewnością nie należało do mojego sąsiada. W takim razie gdzie ja jestem?
*******************
Anna
Dzisiejszy dzień był bardzo ciepły i słoneczny, ale teraz już nie musiałam mieć naciągniętych zasłon na okna. Spod przymrużonych powiek obserwowałam wirujące drobinki kurzu w ostatnich promieniach światła. Za oknem niebo już przyjmowało swoje wieczorne kolory, zwiastując, że jutrzejszy dzień będzie tak samo pogodny jak dzisiejszy. Westchnęłam cicho i oparłam głowę o fotel. Zamknęłam oczy i po prostu wsłuchiwałam się w monotonny stukot kół, które wiozły ciężką maszynę po już dość sfatygowanych już torach. Ciotka coś wspominała, że niedługo mają je wymienić, bo są dość wadliwe. Ja jednak nie czułam się z tego powodu zagrożona. Mimo, że było mi duszo, a moje poliki po prostu piekły z gorąca, wiedziałam, że jestem absolutnie bezpieczna w tych ciasnych czterech ścianach. Do moich uszu dobiegły kolejne głosy przyłączające się do kłótni starszych pań z przedziału obok. Uśmiechnęłam się lekko. Dyskutowały o podwyżce cen w mięsnym i o tym, że ostatnio zabrakło mięsa na kotlety dla ich wnuczków.
Mnie w głowie siedziało tylko jedno: wysiąść i przeżyć ten najbliższy miesiąc. Niby nie było nic złego w wysyłaniu mnie do wujostwa w połowie czerwca, ale ja i tak wiedziałam, że ten czas nie należał do najlepszych. Ale kto wie? Może tym razem będzie lepiej. Trzeba być optymistycznie nastawionym do życia. Przynajmniej będę mogła spać z Bogusiem. Przytuli się do mojego boku i ogrzeje swym ciepłem... No i ciocia Małgosia ma strasznie milutkie kocyki.
- Podróżni wysiadający w Kowlinie proszeni są do uszykowania się do wyjścia! - Ścisnęłam w palcach chusteczkę higieniczną, którą miętosiłam od połowy podróży. Otworzyłam oczy i z sykiem wpuszczając powietrze. Uniosłam głowę. Koniec tej sielanki. Trzeba się spakować i wysiadać. Będzie dobrze. Będziemy się świetnie bawić. Pójdziemy raz jeszcze do tej samej lodziarni z na wpół ślepą lodziarką, usiądziemy na niedziałającej już fontannie, popatrzymy jak sąsiadka poszukuje swojego grubego kota... Cały scenariusz znam już na pamięć. Za każdym razem wszystko wygląda identycznie. Żadnych zmian, żadnych wypadków... takie same, jednolite dni. Mimo, że działo się tak wiele, a pierwszym razem była to rzeczywiście niesamowita dawka wspomnień, to za drugim, trzecim, czwartym czy dziesiątym razem to faktycznie mogło się znudzić... ja dorastałam, mój kuzyn również. To już nie bawiło. Ani mnie, ani jego. Ale trzeba się trzymać scenariusza.
Wszelkie zmiany mogą wywrócić nasz świat do góry nogami.
Próbuję się zmienić. Ale nie potrafię. Właściwie to niewiele zmieni mój byt. Boję się wszystkiego, co kojarzy mi się z nieznanym. Przeraża mnie obcość, w której gdzieś może się czaić TO. Zadrżałam, ale i tak postanowiłam w końcu wstać z wygodnego, acz zakurzonego oraz obdartego fotela, bo głos dobiegający z głośników po raz kolejny ponaglił do szybkiego wysiadania.
Strzepałam z różowej, pogniecionej spódnicy okruszki domowej roboty rogalika z dżemem wiśniowym, którego jadłam po drodze. Rozejrzałam się i szybko zaczęłam zbierać wszystkie pozostawione przeze mnie i poprzednich pasażerów papierki. Nie chciałam, aby kolejni podróżni pomyśleli sobie, że siedziała tutaj jakaś totalna fleja, której nie obchodzi to, że to w końcu publiczny środek lokomocji. Z obrzydzeniem uniosłam metalową klapę kosza, która niestety była oblepiona gumami do żucia i szybko wrzuciłam tam śmieci. Kolejną czynnością przeze mnie podjętą było wpakowanie na siłę do torebki zakupionych przed wyjazdem kolorowych magazynów, które wielokrotnie wertowałam w trakcie podróży. Niewiele brakowało, a nauczyłabym się ich treści na pamięć. Po raz kolejny uśmiechnęłam się do siebie, chcąc zmienić swoje nastawienie na jeszcze bardziej optymistyczne. Przełożyłam pasek torby podręcznej przez ramię. Omiotłam spojrzeniem przedział, chcąc się upewnić, czy jeszcze czegoś nie zostawiłam. Mój wzrok przykuła różowa mięciutka podusia z owieczką wyszytą na przodzie. Od razu ją zagarnęłam do siebie i wcisnęłam pod pachę.
Już wyciągnęłam dłoń do klamki, by jednym zdecydowanym ruchem otworzyć drzwi, ale chwilę później zesztywniałam. Znowu będę musiała wyjść do ludzi. Znowu będę obserwowana. Znowu odnajdzie mnie TO i podejmie kolejną próbę zbliżenia się. Zadrżałam. Nie chciałam. Tak bardzo nie chciałam. Nie chciałam, aby znowu mnie dorwało. Wiem, że wciąż próbuje mnie zabić, ale się to nie udaje. Tylko i wyłącznie moje osobiste szczęście pozwala mi wciąż żyć. Po moim wiecznie wysuszonym i teraz również zgrzanym wszechobecnym upałem policzku spłynęła łza. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że płaczę. Drżącą ręką wygrzebałam z kieszeni swetra powieszonego na wieszaku chusteczki higieniczne i wydmuchałam nos. Nie mogłam powstrzymać drżenia dłoni. Bałam się. Bardzo. Choć wszyscy w kółko mi powtarzali, że ja to sobie ubzdurałam, nawet psycholog, to ja i tak wiedziałam swoje. TO istnieje naprawdę i mnie śledzi. Tylko siedząc w małych, zamkniętych pomieszczeniach miałam pewność, że tego tutaj nie ma. Właśnie dlatego już na początku drogi zasłoniłam okienko w drzwiach. Po to, abym nie czuła się obserwowana.
Poczułam, że pociąg zwalnia. Wystraszona obejrzałam się przez ramię i wyjrzałam przez okno. Natychmiast zobaczyłam znajome domy jednorodzinne z obdrapaną farbą. Wiedziałam, że zaraz ujrzę peron, na którym macha do mnie ciocia Małgosia. Szczerze wątpiłam w to, żeby przybyła tam reszta jej rodziny. Zawsze to właśnie ona mnie odbierała, nikt więcej. Wujek zwykle siedział w domu lub załatwiał sprawy ważące na rozwoju miasta. W końcu był burmistrzem. Zwykle widziałam go w wyprasowanym garniturze. Nie lubił się uśmiechać. W sumie sama nie wiem dlaczego. Zawsze miałam wrażenie, że bije od niego dziwne zimno, przez które właśnie w jego domu panuje taka, a nie inna atmosfera.
Nie czekając na zatrzymanie się pociągu, szybko przejrzałam się w lusterku umieszczonym nad fotelami, przeczesując kilka razy palcami moje krótkie, poprzyklejane do mojego spoconego karku blond włosy. Lubiły, a wręcz uwielbiały się elektryzować za każdym razem, gdy wkładałam któryś z moich ulubionych swetrów. Chwyciłam za uchwyt kwiecistej walizki, zdjęłam czerwony sweter z wieszaka i zaczęłam się przeciskać do wyjścia. Najpierw rozsunęłam drzwi przedziału, a później poszłam aż pod wrota, które miały otworzyć mi przejście do Kowlina. Otworzyły się w momencie, gdy miałam postawić ostatni krok. Niestety dziwnym trafem moja balerina trafiła na krawędź, przez co cała noga mi się poślizgnęła, a ja straciłam równowagę. Wszystko zawirowało, a ja z bijącym sercem zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że pod schodkami jest wgłębienie, w którym są tory. Wygrzebanie się stamtąd nie jest rzeczą prostą - trzeba wówczas podjąć prawdziwą akcję ratunkową. A przynajmniej tak mi się wydaje. Poczułam ostre pieczenie na lewej łydce. Musiałam sobie rozciąć nogę o ostry kant schodka. O dziwo jednak nie spadłam w dół, tylko poczułam, że szybko objęły mnie silne ramiona. Znieruchomiałam. Nawet przestałam oddychać. Miałam twarz wtuloną w jego pierś. Czułam jego oddech na szyi.
- Anka, wszystko w porządku? Podarłaś rajstopy - usłyszałam znajomy, wyjątkowo zatroskany głos. Powoli podniosłam głowę i popatrzyłam w błękitne oczy, teraz już nieco przyciemnione przez zachodzące słońce. Zdawały się być ciemnozielone. Mimo to i tak wiedziałam, że wciąż są tak samo ładne jak za dnia. Uśmiechnął się, a następnie postawił mnie na ziemi, po czym wyciągnął z wagonu moją walizkę. Ból łydki się nasilił. Pociąg zagwizdał.
- Lepiej się odsuń - oznajmił chłopak, wskazując na żółtą linię namalowaną na peronie. Zrobiłam jeden krok w bok. On postąpił tak samo. Chwilę później drzwi się zamknęły, a machina odjechała.
- Gdzie ciocia? - zapytałam po chwili, nie chcąc dać po sobie znać, że łydka mnie niemiłosiernie bolała.
- A gdzie ma być? W domu - zaśmiał się. - Uparła się, że koniecznie musi dokończyć sprzątanie i upiec ciasto przed twoim przybyciem.
- Heh... - mruknęłam, spoglądając na walizkę, którą wciąż ściskał w ręce.
- Ja mogę się nią zająć, jeśli chcesz. - zaoferował, widząc, że nie mam zbytnio chęci do targania jej.
- Dzięki - powiedziałam tylko. Chciałam postawić krok, ale od razu skrzywiłam się, pod kolejną falą bólu. On przeniósł wzrok na moją nogę.
- Dasz radę dojść?
- Tak. Nie. Nie wiem. - powiedziałam, nie do końca pewna, co mu odpowiedzieć. Gdy popatrzył na mnie w głębokiej zadumie, ja na to tylko uśmiechnęłam się lekko i zaczęłam na nowo miętosić poduszkę z owieczką.
- Nie wygląda to dobrze. Nie czułaś tego, że krew ci się wlewa do buta?
Zrobiło mi się słabo.
- S-serio? - wyjąkałam. Bałam się widoku krwi, dlatego też nie oglądałam skaleczenia. On niczego więcej nie powiedział. - To tylko kawałeczek... jakoś dojdę. To pewnie tylko otarcie.
Na znak, że mówię poważnie, zaczęłam powoli iść. Niespodziewanie do moich uszu dobiegł niski, męski głos z delikatną chrypą. Nie należał on jednak do mojego kuzyna.
- Wiedziałem, że coś wywiniecie bez opieki staruszków!
Obróciłam się, by zobaczyć idącego w naszym kierunku burmistrza Kowilna, który machał dzwoniącymi kluczykami od samochodu.
***
- Jak minęła podróż? - zapytała zatroskana ciocia. Przełknęłam kawałek mięsa i odpowiedziałam:
- W porządku. Miałam gazety...
- Czyli się nie nudziłaś - uśmiechnęła się, wymachując widelcem. Męska część rodziny w milczeniu spożywała kolację przygotowaną przez panią Królewską. Również odpowiedziałam uśmiechem i spuściłam wzrok na wciąż w połowie pełen talerz.
- Nie jesteś głodna? - dopytywała ciotka, która starała się ocieplić jakoś atmosferę.
- Jestem, jestem... tylko... gdzie Bodzio? - zapytałam, spoglądając na kuzyna. Zdawał się nas nie słuchać.
- Pewnie śpi. Możesz później do niego zajrzeć. - Skinęłam głową, wkładając do ust kolejny widelec z ziemniakami. - Jak z nogą? Już lepiej?
- Mhm... - mruknęłam, przeżuwając jedzenie. Później zapadła cisza. Nikt nie wiedział, o czym mówić. Czyli tak jak zwykle. Kątem oka obserwowałam wszystkich członków tej niezwykle specyficznej rodziny. Każdy z nich zdawał się być kompletnie inny. Genialny dziewiętnastolatek chcący zostać równie genialnym lekarzem, oziębły burmistrz i jego rozgadana żona.
Po zjedzeniu posiłku każdy rozszedł się w swoje strony - wujek Kazimierz do biura, Grzegorz do swojego pokoju, a ciocia Małgosia do kuchni myć naczynia. Ja wciąż siedziałam na krześle i wpatrywałam się w zdjęcia na ścianie. Każde przedstawiało inny moment z życia rodziny. Nigdy jakoś szczególnie im się nie przyglądałam, choć od zawsze zdawały się być okropnie intrygujące. Wstałam i powoli podeszłam do ściany. Na niektórych byli moi dziadkowie, na innych dziadkowie mojego kuzyna, zdjęcia z ślubu wujka i cioci, ich rodzeństwo, w tym moja mama wraz z moim tatą. Uśmiechnęłam się do siebie i wędrowałam wzrokiem po kolejnych fotografiach. Mały Grzesiu, na innym wraz ze mną u boku... zdecydowanie to właśnie on był gwiazdą tej galerii.
- Co tam wypatrzyłaś? - Gdy usłyszałam rozbawiony głos cioci Małgosi aż podskoczyłam.
- Em... nic... Wujek Kaziu wyglądał całkiem inaczej gdy był młody.
- Tak... można nawet powiedzieć, że był przystojny - roześmiała się kobieta. Uśmiechnęłam się lekko, analizując kolejne uwiecznione wspomnienia. - To ty sobie tutaj dalej oglądaj, a ja zrobię bitą śmietaną do deseru. Jeśli będziesz chciała, możesz mi przyjść pomóc.
- Jasne. - odpowiedziałam i poczekałam, aż wyjdzie z salonu. Stałam tak jeszcze przez chwilę, gdy mój wzrok przykuła kartka wciśnięta gdzieś za szafę. Musiała spaść. Jako, że miałam drobne paluszki, bez problemu ją stamtąd wygrzebałam. Okazało się, że było to kolejne zdjęcie. Młoda ciocia Małgosia przytulała się do młodego wujka Kazimierza. Tym razem wyglądał nieco inaczej. Miał ciemniejsze włosy, właściwie już czarne niczym krucze pióra, a jego oczy miały dużo ładniejszy odcień zieleni. Taki... intensywny, można było rzecz, że jadowity. No i nie miał okularów. Może to była również kwestia oświetlenia? Wyglądali na niezwykle szczęśliwych. Na żadnym ze zdjęć nie widziałam między nimi aż tak wyraźnej miłości. Może jednak naprawdę się kochali? Uśmiechając się do siebie w pocieszeniu włożyłam fotografię za ramkę innego ze zdjęć.
Stałam tak jeszcze przez chwilę, po czym usłyszałam zbliżające się zwierzę. Drewniane panele podłogowe wypolerowane na błysk zdradziły jego obecność. Obróciłam się za siebie. Brązowy lablador widząc, że to naprawdę ja, automatycznie radośnie ruszył w moim kierunku. Zaczęłam się śmiać, kiedy przykucnęłam, a ten zaczął najpierw namiętnie obwąchiwać moje włosy, a później lizać po policzku. Przytuliłam bestię. Szczęśliwy Bodzio o mało mnie nie wywrócił. Kiedy już nacieszyliśmy się sobą, postanowiłam, że jednak pomogę cioci w kuchni. Lablador oczywiście poszedł w ślad za mną.
***
Wieczorem, gdy już byłam w fiołkowej piżamie i popijałam kakao, oglądałam kolejny odcinek serialu "M jak miłość" na swoim laptopie. Będąc w połowie odcinka, uświadomiłam sobie, że muszę koniecznie iść do toalety za potrzebą. Zatrzymałam filmik, odłożyłam urządzenie, a następnie wyszłam z pokoju. Zaczęłam zbiegać po schodach, ale będąc już prawie w holu usłyszałam krzyki dobiegające z salonu, które niosły się po całym domu. Zamarłam.
- Jak to nie?! Czy ty naprawdę masz mnie aż za takiego głupca?! Sądzisz, że nie wiem?! Kurwa mać! To już tyle czasu, a ty wciąż uważasz, że jestem aż tak tępy, by tego nie widzieć?!
- Kochanie, uspokój się... to było tak dawno... nie wracajmy do tego... proszę...
- "Było tak dawno"?! Czy ty siebie w ogóle słyszysz?! Gówno, nie dawno! Pomyśl choć raz, nim coś powiesz! Sądziłem, że jednak zmądrzałaś przez ten czas... najwyraźniej się myliłem!
- To nie tak! Proszę, zrozum i wysłuchaj mnie choć ten jeden, jedyny raz!
- Słucham cię przez całe życie, choć wiem, że znaczna część z twych słów to kłamstwa! Nigdy nie miałem cię za dziwkę, ale teraz chyba muszę zmienić zdanie! Jeśli chcesz, to sobie do niego idź! Ja ci w niczym nie bronię!
- Ale ja kocham tylko ciebie!
- Stul pysk!
Po tych słowach usłyszałam głośnie plaśnięcie, pisk i dźwięk przewracanego krzesła. Uderzył ją. Musiała upaść. Zawróciło mi się w głowie. Oparłam się o ścianę. Nie byłam zdolna do wykonania żadnego ruchu.
- Może to cię czegoś nauczy!
Ciocia zaczęła szlochać. Przełknęłam ślinę. Cała się trzęsłam. Bałam się tego, czego właśnie byłam świadkiem.
- Wiedz, że od dzisiaj czuję wobec ciebie jedynie obrzydzenie. - Już nie krzyczał, ale jego ton głosu był wyjątkowo lodowaty, tak jak zawsze, gdy był wściekły. - Nawet jeśli mnie znienawidzisz, to i tak to jest niczym wobec tego, co ty wmawiałaś mi przez te dwadzieścia lat. Sądziłem, że się nawrócisz, że zrozumiesz, że on ma cię głęboko gdzieś. Jednak okazałaś się być nie dość, że okropnie głupia, to jeszcze nieszczera. Kochałem cię. Od zawsze. Ty jednak chyba nie brałaś moich uczuć na poważnie. Nie mam już najmniejszej chęci by ciągnąć to dalej.
Nie wytrzymałam. Zapłakana popędziłam z powrotem na górę i rzuciłam się na łóżko. Już całkowicie dałam upust emocjom.
*******************
Antonina
Wciągnęłam dym papierosowy ustami, by po chwili go wypuścić i patrzeć na szarobiałą mgiełkę uciekającą wraz z delikatnymi podmuchami wiatru. Oparłam głowę o ścianę budynku i zamknęłam oczy. Niczego więcej teraz nie potrzebowałam. Nie chciałam wracać. Nie miałam po co. Mogłam tak siedzieć na schodach tylnego wejścia do kwiaciarni i wypalić całą paczkę. Niebo stawało się powoli granatowe, słońce musiało już znikać z widnokręgu... Po raz kolejny się zaciągnęłam, kiedy usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi. O mało mnie nie uderzyły, więc od razu wiedziałam, z kim mam do czynienia.
- Amii, nie powinnaś iść już do domu? Mama się pewnie o ciebie martwi - powoli zwróciłam głowę w stronę zatroskanej szczupłej kobiety.
- Tak, powinnam. Ale jakoś nie bardzo mam ochotę - znudzona obserwowałam kolejną, tym razem dużo mniejszą porcję dymu.
- Mówiłam, żebyś nie paliła. Dziecko, nie wiesz jaką sobie krzywdę robisz!
- Przecież wiem... - mruknęłam, wyrzucając już niemalże całkowicie wypalonego peta na ziemię i przydusiłam butem. - Właściwie to i tak nie ma żadnego znaczenia.
Właścicielka kwiaciarni oparła się o framugę drzwi.
- Amii... wiem, że masz problemy w domu, ale nigdy nie mówisz, jakie. Dlaczego? Przecież wiesz, że się martwię.
- Wtedy martwiłaby się pani bardziej niż teraz. - Wstałam i stanęłam twarzą do kobiety. Była ode mnie o głowę wyższa. Jej ciemne, przeplatane siwizną włosy były spięte w wysoki kok. Zmarszczki na jej zmartwionej twarzy w tym świetle stały się jeszcze bardziej widoczne. Najbardziej dobijała mnie chyba świadomość, że ta kobieta przejmuje się moim losem bardziej niż matka, ani tym bardziej ojciec. Przybrana matka i przybrany ojciec. O prawdziwej rodzinie wolałam w ogóle nie myśleć. Nie wiem co się z nimi stało i chyba wolę nie wiedzieć. Podejrzewam, że byli taką samą patologią co ci, których posiadam obecnie.
- Jednak wracasz do domu? - zapytała. Niechętnie mruknęłam na znak, że ma rację. Musiałam odrobić lekcje. Nie pytała o nic więcej, tylko pozwoliła mi wejść do środka. Poszłam od razu do małej toalety przeznaczonej tylko i wyłącznie dla personelu. To właśnie tam zawsze zostawiałam szkolny plecak. Przejrzałam się w małym, zabrudzonym lusterku. Makijaż już mi się lekko rozmazał... ale obecnie nic na to nie poradzę. Wystarczyło, że musiałam dwa razy dziennie zmywać makijaż i nakładać nowy. Jeden do szkoły, jeden do kwiaciarni. Nawet kolczyki zmieniałam. Ściągnęłam z głowy perukę z długimi, fioletowymi lokami, oraz siateczkę, która powstrzymywała moje prawdziwe włosy przed wymykaniem się spod peruki. Przeczesałam nieco spoconą czuprynę palcami, a później związałam je w luźny kucyk. Próba farbowania swojej rudości na kolor czarny, a później fioletowy nie było dobrym pomysłem. Powstała z tego niezbyt ładna babranina kolorów. Wyjęłam z uszu błyszczące kolczyki w kształcie kwiatków i wzięłam się za zmywanie makijażu. Kiedy skończyłam cały zabieg i przebrałam się w jeansy i luźną koszulę. Oparłam się o umywalkę. Popatrzyłam na swoje zmęczone, podkrążone oczy.
O każdej porze dnia wyglądałam zupełnie inaczej... Od rana byłam wredną punk girl, która nie rozstaje się ze swoją równie głupią bandą, od południa stawałam się fioletowowłosą uroczą kwiaciarką, która każdego dnia miała na sobie inną, pastelową sukienkę, a wieczorem byłam... właśnie, kim? Sobą? Zniszczone, zbyt duże, męskie spodnie, również za duża męska koszula podwinięta do łokci, włosy spięte w niski kucyk, brak jakiegokolwiek makijażu, kolczyków, na stopach rozlatujące się sandały... Przetarłam twarz dłońmi, po czym zabrałam się za sprzątanie pozostawionego bałaganu. Właściwie wszystko wpychałam do szkolnego plecaka. Założyłam go na ramię, wyszłam z łazienki, pożegnałam się z właścicielką sklepu, po czym opuściłam budynek. Uderzyło mnie suche powietrze. Zapach zbliżających się wakacji.
Postanowiłam iść na skróty. Była to piaszczysta ścieżka. Szłam kopiąc każdy większy kamyczek, który tylko przykuł moją uwagę. Nie przejmowałam się całkowicie tym, że te pomniejsze wpadały mi do sandałów. Odtwarzałam sobie w głowie tym razem wydarzenia ze szkoły. Dziś dołączyła do nas ta... "nowa". Raczej się nie polubiłyśmy. Ona mnie chyba też ma serdecznie dosyć. Całe szczęście, że siedzimy razem na tylko jednej lekcji... inaczej chyba nauczyciele oszaleliby, gdyby mieliby nas uspokajać przez całe czterdzieści pięć minut, tak jak Makowska. Facetka od polaka dzisiaj rzuciła nawet we mnie pewnym powiedzeniem, sądząc, że to w czymś pomoże. "Ten kto sieje wiatr burze, będzie zbierał"... może pasuje to do mnie tylko po części, gdyż nawet większymi z problemami radzę sobie sama. Nie tak jak ta mała blondyneczka. Jak jej było? Janina, o ile dobrze pamiętam. Nie zna mnie dobrze, a już ocenia. Tak jak wszyscy zresztą. Może i nawet to lepiej.
Już miałam sięgnąć po kolejnego papierosa, ale ostatecznie się powstrzymałam, mówiąc sobie w duchu, że jeśli dalej będę tak nałogowo palić, to skończą mi się paczka i będę musiała iść po nową. Westchnęłam i szłam dalej. W końcu nadszedł moment, kiedy stanęłam przed skromnym domkiem jednorodzinnym. Wygrzebałam z kieszeni klucze i sprawnie otworzyłam drzwi. Ściągnęłam sandały ocierając stopa o stopę i skierowałam się do salonu. Tak jak się spodziewałam w fotelu siedziała moja przybrana matka i oglądała jakiś romans w telewizji. W pokoju było całkiem ciemno. W ręce ściskała puszkę piwa.
- Gdzie znowu się szlajałaś? - zapytała ostrym tonem. Nawet nie odwróciła się w moją stronę.
- Byłam w pracy - odpowiedziałam pewnie. Uważałam ją za marnego robaka, który nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Od kiedy dowiedziała się o tym, że jej rodzice zmarli, zaczęła pić. Niby nic. Miałam bardzo podobnie, dlatego trafiłam do domu dziecka, a oni, jeszcze wtedy będąc kochającą się parą, przygarnęli mnie. Ona jednak tak strasznie się przejęła, a mój przybrany ojczulek jako, że jest kierowcą tira i wiecznie jest w trasie, bardzo rzadko wracał do domu. W sumie nie zdziwiłam się, gdy okazało się, że wielokrotnie zdradził swoją żonę z wieloma różnymi kobietami. Ona jednak nie przyjmowała tego do wiadomości, a kiedy to wreszcie zrozumiała, zaczęła go uważać za świnię. Jednak nie wzięli rozwodu. Moim zdaniem, gdyby tak zrobili, byłoby lepiej i dla mnie, i dla nich.
Od czasu ich pierwszej poważnej kłótni postanowił, że nie będzie oddawał już ciężko zarobionych pieniędzy na żonę, która i tak wszystko przepije. Tak więc zostałyśmy pozbawione dochodów. Nie chciałam skończyć na ulicy, więc wzięłam sprawę we własne ręce. Za swoją pracę w kwiaciarni mogłam spłacić rachunki. Zostawało kilkadziesiąt lub kilkaset złotych, to zależało od tego, na ile godzin przychodziłam. Znaczną część przepijała moja kochana mamusia. Pozostałe ochłapy musiałam przed nią ukrywać, by mieć z czego robić zakupy i za co kupować papierosy. Fakt, to drugie mi w niczym nie pomagało, ale w takim stresie po prostu potrzebuję czegoś, co da mi chociaż na chwilę przestać myśleć. Lepsze to niż zacząć się ciąć, ćpać lub pić.
Moja przybrana matka nie powiedziała nic więcej, a nawet jeśli, to nawet tego nie usłyszałam. Krótko po wypowiedzianych wcześniej słowach odwróciłam się na pięcie i weszłam po drabinie na poddasze, na którym miałam urządzony pokój. Kiedy chciałam w nim stanąć, musiałam się garbić, dlatego wolałam albo chodzić na czworakach, albo na kolanach. Rzuciłam plecak gdzieś pod ścianę, po czym przyczołgałam się do niskiego biurka, do którego miałam dostawioną fioletową, materiałową pufę. Na blacie stał komputer. Wcisnęłam przycisk włączający urządzenie i w czasie, kiedy pojawił się ekran ładowania, rozpakowałam wnętrze wcześniej rzuconej torby. Ktoś, kto by teraz wdrapał się na drabinę i zajrzał do mojego pokoju, z przestrachem uznałby, że mam wyjątkowo pojemny plecak. I miałby rację. Zmieściłam tam lekką, brzoskwiniową sukienkę, fioletową perukę, zestaw do makijażu, ciężką, skórzaną kurtkę z ćwiekami, bluzkę bokserkę, czarne rurki, a nawet glany. Były tam jeszcze oczywiście zeszyty (podręczników nie nosiłam, przez co dostawałam sporo uwag od nauczycieli, ale wtedy nie starczyłoby miejsca na ubrania na zmianę), reklamówka po zgniecionej kanapce i gdzieś tam na dnie leżał długopis. Teraz to wszystko leżało rozrzucone po ziemi.
Wzięłam do ręki zeszyt od biologii i zaczęłam go przeglądać. Zastanawiałam się, czy warto odrabiać zadanie domowe. Kątem oka zauważyłam, że pulpit z tapetą przedstawiającą Hagane Miku już się załadował, więc natychmiast wybrałam skrót do Gadu-Gadu. Kiedy program się ładował, ja tym razem oglądałam zeszyt od matematyki. Zadanie było wyjątkowo łatwe. Bez pomocy podręcznika (którego zresztą nie posiadałam) obliczyłam co trzeba, trzymając zeszyt na kolanie. Wtedy na ekranie pojawiła się pierwsza wiadomość:

Rias Michaelis, 21:34
Ohayo~ How are you?

Przyczołgałam się bliżej i postanowiłam odpisać przyjaciółce.

Alvara Oosaki, 21:34
Um... OK. It could be worse.

Rias Michaelis, 21:34
Why? Are you tired? ;/

Alvara Oosaki, 21:35
Hai. I'm very tired. I want to go to sleep.

Rias Michaelis, 21:35
So go to sleep xd

Alvara Oosaki, 21:36
No... Homework.

Pisząc tą wiadomość, wzięłam się za przeglądanie kolejnych zeszytów i próby zrozumienia choć jednego słowa. Kiedy jednak coś do mnie docierało, próbowałam je rozwiązać, choć nie zawsze się udawało.

Rias Michaelis, 21:36
Ouch. School is evil xd

Alvara Oosaki, 21:37
Yeah... 3 more years and freedom.


Rias Michaelis, 21:37
Haha. Sure xd

Alvara Oosaki, 21:37
So... What are you doing?

Rias Michaelis, 21:42
I watch anime
Odpowiedź przyszła dopiero po czasie, więc już zdążyłam się domyślić, co porabia Kanadyjka. Kiedy mnie w tym upewniła, uśmiechnęłam się pod nosem.

Alvara Oosaki, 21:42
What?

Rias Michaelis, 21:48
Hellsing xd

Alvara Oosaki, 21:48
Again?
Rias Michaelis, 21:49
Why not?

Alvara Oosaki, 21:50
Haha... I don't know. xd 

Rias Michaelis, 21:53
BRB
Alvara Oosaki, 21:53
OK.

Jako, że Rias odeszła na chwilę od monitora, na szybko przejrzałam resztę zeszytów, szybko odrobiłam zadanie z geografii, chemii i angielskiego i spojrzałam na pomięty plan lekcji, który przykleiłam we wrześniu taśmą klejącą do ściany. Osiem lekcji... Lepsze to niż dziewięć. Westchnęłam i popatrzyłam ponownie w ekran komputera. Moja przyjaciółka nie odpisała, więc postanowiłam się spakować na jutro. W międzyczasie usłyszałam jakiś hałas dochodzący z dołu. Dźwięk tłuczonych talerzy i siarczyste przekleństwa. Nie zareagowałam. Wiedziałam, że to ostatnia zastawa, jaką miałyśmy. Znowu będę musiała wydać ostatnie oszczędności, byśmy miały na czym jeść. Jej to jednak nie obchodzi. Nie ma pojęcia, że to wszystko tyle kosztuje.
Ona nie robi nic dla tego domu. Ja robię wszystko. Zacisnęłam zęby, po czym nie mogąc wytrzymać cisnęłam zeszytem o ścianę, a raczej sufit. Nienawidziłam tej kobiety. Skuliłam się, ukrywając twarz w dłoniach. Miałam tak olbrzymią ochotę się wypłakać, ale nie miałam już na to siły. Po prostu drżałam, a mój oddech wraz ze mną. Byłam tak cholernie zmęczona, ale nie mogłam odpocząć. Ani chwili wytchnienia przez te pieprzone kilka lat. Ja też mam dosyć, ale nie mogę się poddać. Ona dalej przeklinała, aż w końcu nie wydarła się na całe mieszkanie. Krzyczała moje imię. Nie reagowałam.
- Ty mała dziwko! Chodź tu natychmiast!
Wciąż drżałam skulona na podłodze. Nie miałam najmniejszego zamiaru do niej iść.
- Ogłuchłaś już do reszty?! Ty kurewska suko, do mnie! Już!
Po tych słowach zapanowała cisza. Miałam ochotę zamknąć klapę prowadzącą do mojego pokoju, ale niestety została ona wymontowana jakiś miesiąc temu. Nie mogłam tego zrobić. Zamiast tego musiałam czekać, aż przyjdzie i zaciągnie mnie na dół siłą, odpuści lub przyjdzie pobić. Mijały kolejne sekundy, które zdawały się być długimi godzinami. W końcu usłyszałam jej kroki. Skierowała się z powrotem do salonu i stękając usiadła w fotelu. Otwierana puszka piwa wydała z siebie syk. Potłuczone naczynia zapewne wciąż tam leżały. Będę musiała je jutro zamieść. Zacisnęłam dłonie w pięści, przez co zmiażdżyłam sobie małżowiny uszne. Zabolało, ale ucisk w piersi był silniejszy. To był żal. Zaczęłam cicho łkać. W końcu mogłam się wypłakać.
Po upływie kilku minut popatrzyłam przez wciąż załzawione oczy na ekran komputera. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że odpisała.

Rias Michaelis, 22:28
Ok, I'm already
Rias Michaelis, 22:30
What are you doing?
Rias Michaelis, 22:36
Alv?
Rias Michaelis, 22:36
Are you ok?
Rias Michaelis, 22:41
Alvara?
Rias Michaelis, 22:49
Where are you?

Gdy tylko odczytałam wszystkie wiadomości, od razu dopadłam do klawiatury i jej odpisałam.

Alvara Oosaki, 22:54
It's only my fucking mum.

Rias Michaelis, 22:54
Again?

Alvara Oosaki, 22:55
Yeah. I hate her.
Rias Michaelis, 22:56
You're amazing
Otarłam wierzchem dłoni łzy i pociągnęłam nosem. Musiałam wyglądać wyjątkowo żałośnie, ale jako, że nikt mnie nie widział, mogłam się porządnie wypłakać.

Alvara Oosaki, 22:56
Why?

Rias Michaelis, 22:56
You endure this
Alvara Oosaki, 22:57
Haha, no. I want to kill myself.


Rias Michaelis, 22:57
I want but it's... it's... I can't find words

Alvara Oosaki, 22:58
Crazy? Creepy?


Rias Michaelis, 22:58
No, it's amazing
Uśmiechnęłam się do komputera, zauważając pewną rzecz. Rias od zawsze była jedyną osobą, która sprawiała, że się uśmiechałam nawet w takich momentach, jak ta.

Alvara Oosaki, 22:59
You love word "amazing". xd
Rias Michaelis, 22:59
So... You're right. Word "amazing" is amazing xD

Alvara Oosaki, 23:00
Yeah. xD

Wybiła jedenasta, później dwunasta. Rias zaproponowała, abym dla poprawy humoru obejrzała w końcu Lucky Star... Pomogło. Oglądałam kolejne odcinki, jednocześnie pisząc z internetową przyjaciółką. O pierwszej zrobiłam się zmęczona, ale nie napisałam jej o tym. Zrzuciłam z uszu słuchawki i dałam się pochłonąć rozmowie. Dopiero kilkanaście minut później usłyszałam jakieś niepokojące hałasy dochodzące z dołu. Matka poszła do piwnicy, dlatego nieco zaniepokoiły mnie kroki w korytarzu. Tłumaczyłam sobie, że mogła zawsze stamtąd wyjść, a ja po prostu nie usłyszałam, więc wróciłam do rozmowy. Dopiero gdy usłyszałam trzask zamykanych drzwi, hałas powodowany rozrzucaniem pudeł na dole i krzyk przybranej matki, zdałam sobie sprawę, że to nie mogła być ona. Że ktoś wszedł do domu i na pewno nie był to ojciec.
W takim razie kto? Matka ponownie wrzasnęła, tym razem głośniej i dłużej, aż w końcu nie został on raptownie przerwany. Moje dłonie zawisły nad klawiaturą. Cała się trzęsłam. Co to mogło być? Po chwili podjęłam decyzję i napisałam krótką wiadomość do Rias.

Alvara Oosaki, 1:18
BRB.


Następnie zeszłam z drabiny prowadzącej na strych i powoli zmierzyłam do piwniczych drzwi. Kolejne dźwięki. Syki, huk rzuconych o ziemię ciężkich przedmiotów... aż w końcu mlaskanie. Serce podeszło mi do gardła. Co to mogło być? - pomyślałam raz jeszcze, stojąc pod drzwiami. Kątem oka dostrzegłam miotłę opartą o ścianę. Matka musiała ją wziąć do wytarcia podłogi, ale zrezygnowała. Sięgnęłam po nią i dodając sobie otuchy tym, że ściskam w dłoni pewnego rodzaju broń, uchyliłam drzwi. Smuga bladego światła dostała się do piwnicy. Wtedy dostrzegłam coś, czego wolałam nie widzieć. Mnóstwo rozlanej krwi po całej podłodze. I oczy. Jasne oczy. Światło odbijało się od nich niczym odblaski. Istota siedziała gdzieś pod ścianą. Znieruchomiała. Patrzyła w moim kierunku. Ręce mi się niemiłosiernie pociły. O mal nie wypuściłam z ręki miotły. Kiedy sięgnęłam do włącznika żarówki, istota wpadła w dziki szał. Zaczęła kwilić, piszczeć i gwałtownie rzuciła się w moim kierunku. Nim się wycofałam i zatrzasnęłam z hukiem drzwi, zdążyłam się zorientować, iż ta istota bardzo przypominała człowieka... lub nim po prostu jest. Zaczęła walić do drzwi, ale napierałam na nie całym swoim ciężarem. Dyszałam jak po maratonie. Miałam ochotę krzyczeć po pomoc, ale wiedziałam, że nikt i tak nie usłyszy.
Miałam kanibala w piwnicy. I co ja powiem na policji? Że mi matkę zeżarło? Nie, to nie wchodzi w grę. Zaczęłam się trząść, bo istota dobijała się do drzwi jeszcze bardziej. Może to jeden z tych kosmitów z durnych teorii spiskowych? W sumie po sylwetce jest całkiem podobna do szaraka. Zamknęłam oczy i przełknęłam ślinę. Zaraz drzwi pękną, a ja się przewrócę. Dawałam z siebie wszystko, byleby tylko się nie otworzyły. Niestety nie miały wbudowanego zamka. Zaczęła szarpać klamką we wszystkie strony, aż nie wypadła tuż obok mojej stopy. Nagle przestała w nie walić. Zdrętwiałam.
- Otwórz drzwi... - usłyszałam cichy, żałosny głosik. Dziecięcy głosik. Myślałam, że zemdleję. To mówi. Coś kazało mi spojrzeć przez dziurkę, ale tego nie zrobiłam. Byłam zbyt przerażona. Wciąż opierałam się o drzwi. Bałam się nawet poruszyć - Proszę, otwórz...
A może tylko mi się zdawało? Może mojej matce nic nie jest? A to zwykłe dziecko? Zadrżałam. To musi być jakiś wyjątkowo głupi żart.
- Mamo! - wykrzyknęłam. Cisza. - MAMO! - Nikt nie odpowiedział. Mogła zasnąć... Boże, powiedz, że zasnęła. Ale tylko na chwilę. Jak zawsze. Była tak pijana, że zasnęła. Na pewno.
- To twoja mamusia? - zapytał głos zza drzwi. Nie odpowiedziałam, tylko tym razem zaczęłam wykrzykiwać na całe gardło imię swojej przybranej matki. Nic z tego.
- Co jej zrobiłeś? - warknęłam, jednak mój głos stał się dziwnie roztrzęsiony. Czyżbym popadała w kompletną rozpacz?
- Byłam głodna... - mruknęła. Najwidoczniej musiała to być przedstawicielka płci żeńskiej... ale teraz to już nie było ważne. Czy ona przed chwilą powiedziała, że była głodna i... nie! Nie, nie, kurwa, nie!
- ZABIŁAŚ JĄ! - wrzasnęłam, na co ona rzeczowo powtórzyła, że była głodna - Zabiję cię, słyszysz?! Szykuj się, bo nie pożyjesz długo! Nie obchodzi mnie nawet to, CZYM ty jesteś!! Małe chujostwo i tyle mi wystarczy!
Jakby na potwierdzenie swoich słów uderzyłam pięścią w drzwi, przez co po całej piwnicy poniósł się głuchy huk. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, by mieć chociażby minimalne szanse, musiałabym sobie skombinować coś ciężkiego lub ostrego. Niech to szlag. Musiałabym odejść od drzwi. Czułam, jak pot spływa po moich plecach.
- Jak? - pisnęła. Aż w środku się we mnie zagotowało. Miotła wyślizgnęła się z mojej ręki i upadła na zimne kafelki. Niewyłączony telewizor wciąż wydawał z siebie ciche dźwięki. Rozpraszał mnie. Uderzyłam raz jeszcze w drzwi, tym razem słabiej. Sama nie wiedziałam po co. Jestem całkowicie bezbronna.
- Przegrałaś... - podjuszała mała.
- ZAMKNIJ TĄ SWOJĄ ZASRANĄ MORDĘ! - wykrzyknęłam, ale to było na nic. Sytuacja bez wyjścia.
- To nudne - oznajmiła po chwili.
- Co?
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo już drewno tuż obok mojego biodra pękło, a z dziury wydobyła się chuda rączka. Była tak jasna, że całkowicie biała, niczym kreda. Po niej spływała krew. Była nią umoczona aż po łokcie. Wampir? Nie, przecież one nie istnieją. W takim razie czym ona jest? Obstawiam kosmitkę. Prócz rozmyślania nad jej rasą właściwie nic sensowniejszego nie przychodziło mi do głowy. I tak zginę. Po co uciekać? Teraz to wszystko nie ma już znaczenia. Dziecięca rączka zaczęła delikatnie dotykać mojej koszuli. Sprawdzała materiał, grubość mojej ręki... ale nic poza tym. Wolałam nie wiedzieć, co robi. Pewnie oceniała jakość mięsa. Później jej ręka się cofnęła i wybiła jeszcze większą dziurę w drzwiach. Kolejne były nóżki. Ja to całe zjawisko po prostu tępo obserwowałam. Kręciło mi się w głowie. Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. W końcu ta stara kurwa zdechła, ale z drugiej strony gdzie ja teraz się podzieję? Wyślą mnie do ojca? Przecież jego nawet w domu nie ma. Gardzę nim bardziej niż matką. Wolę zdechnąć niż patrzeć, jak przyprowadza do domu loszki z wielkimi jak melony cycorami, a później się z nimi rucha, sądząc, że nie słyszę dzikich jęków jego dziwek.
Chwilę później ukazała mi się w pełni okazałości. Na jej widok jednocześnie poczułam trwogę, obrzydzenie i... chęć ratowania swojego życia. Miała tylko metr wzrostu. Popatrzyła na mnie, a ja już chwilę później oderwałam się od drzwi i pędem ruszyłam do drzwi wyjściowych z domu. Były uchylone. Dziewczynka musiała ich nie zamknąć, co znacznie ułatwiło mi ucieczkę. Sama nie wiem, czy je zamknęłam, ale uciekając i z trudem łapiąc oddech to się nie liczyło. Bałam się jedynie tego, by się nie potknąć i nie upaść. Kilka minut później wpadłam do lasu. Był środek nocy. Płuca paliły, prosząc o chwilę odpoczynku. Dopiero niezauważony przeze mnie korzeń sprawił, że zmuszona byłam się zatrzymać. Padłam na ziemię jak długa. Musiałam zedrzeć kolana.
Łzy świadczą o słabości, ale w tej sytuacji po prostu już nie wytrzymałam. To dla mnie zbyt wiele. Chcę żyć i umrzeć za razem. Co jest ze mną nie tak? Poszłam na czworakach za konar przewróconego drzewa. Tam podkuliłam kolana pod brodę i siedziałam tak oczekując na nadejście śmierci. Miałam szeroko otwarte, załzawione oczy. Czekałam, cicho łkając. Niech przychodzi szybko. Niech się nie spieszy. Kurwa mać! Mam dosyć!

*******************

Komentarze

  1. Cześć!

    Tu PomyLuna z Kocham Czytać Blogi! Zgłosiłaś się do konkursu na Blog Miesiąca Czerwiec 2016 i właśnie odbywa się głosowanie. Będzie ono trwać do 31 maja 2016 roku do godziny 20:00 :)
    Zapraszam do reklamowania się u siebie!

    Pozdrawiam!

    PomyLuna ;*

    Ankieta na:
    http://kochamczytacblogi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz