Rozdział 3

(to po prostu wersja połączona wszystkich części, żeby nie musieć skakać między postami)

To jak na razie rozdział, który skończyłam w najkrótszym czasie, ale i również drugi najkrótszy. Mam nadzieję, że jednak treścią dorównuje drugiemu. :)
Podsumowanie: ok. 40 tys. znaków
************************************************
Krzysztof
Zapach. Owoce cytrusowe? Nie. Konwalie? Nie. Gardenia? Też nie. Drgnąłem, otwierając jednocześnie oczy. Szybko usiadłem i omiotłem spojrzeniem pomieszczenie. Mój wzrok zatrzymał się na metalowej doniczce, w której znajdowała się kilkudziesięciocentymetrowa roślina o białych płatkach. Co tutaj robiła tuberoza? Nigdy jej nie hodowałem, a poza tym nigdy w lecie nie przetrzymywałbym tak wrażliwego kwiata w domu. Dotknąłem jednego z maleńkich kwiatków przypominających miniaturowe lilie, przysunąłem się bliżej i powąchałem. Pachniał tak, jak tuberoza pachnieć powinna. Może jeszcze uda mi się ją uratować. Raczej nie stała tutaj zbyt długo. Tylko kto mógł się tak nad nią znęcać? - myślałem gorączkowo. Po raz kolejny przyjrzałem się obcemu mi pomieszczeniu. Pod ściany przysunięte było kolejne kilka nietkniętych łóżek. Na szpital mi to nie wyglądało. Na szczęście od razu dostrzegłem balkon. Wziąłem doniczkę, zsunąłem się z łóżka i powoli podążyłem w kierunku przeszklonych drzwi.
Po kilku krokach chwycił mnie naprawdę silny ból głowy, podobny do tego, który odczuwałem jeszcze w domu. Przyłożyłem rękę do czoła. Było gorące. Musiałem się rzeczywiście przegrzać... Może to jednak był szpital? Położyłem rękę na białej, plastikowej klamce i przekręciłem ją tak, aby znajdowała się poziomo. Uchyliłem drzwi, a następnie przemknąłem się na zewnątrz. Przez skarpetki czułem chłód płytek. Postawiłem kwiatka na podłodze, a następnie skierowałem wzrok na wschód. Musiałem przymrużyć oczy, bo słońce dopiero wstawało. Podejrzewałem, że jest około piątej rano. Chmur na niebie było znacznie więcej, niż wczoraj. Wyglądało na to, że będzie dziś padać. Właściwie nic w tym dziwnego, w końcu ostatnie dni były wyjątkowo gorące. Przydałaby się jakaś zmiana.
Oparłem się łokciami o czarną, metalową poręcz balkonu i patrzyłem przez dłuższą chwilę na wschód słońca. Następnie leniwie przesunąłem wzrok w dół, na wysoką siatkę zwieńczoną drutem kolczastym. Tuż obok masywnego budynku, w którym się właśnie znajdowałem, niezdarnie wylany był beton, który najprawdopodobniej miał służyć za ścieżkę. Coś, co miało być trawnikiem przypominało raczej dziką łąkę. Nieprzystrzyżone trawy miały do kilkunastu centymetrów wysokości, a gdzieniegdzie wyrastały również niebieskie chabry czy czerwone maki. Za płotem z kolei było pole, najpewniej rzepaku. Żółte kwiatki na wątłych łodyżkach kołysały się poruszone porannym wietrzykiem.
Miałem coraz mniej pewności, że jestem w jakimś choćby odrobinę znajomym miejscu. To z całą pewnością nie było pole Zimskiego, bo on uprawiał jęczmień. Powietrze również nie pachniało wsią, tylko wilgocią i słodyczą przeróżnego kwiecia. Uważałem to otoczenie za wyjątkowo urokliwe. Nigdzie nie słyszałem przejeżdżających samochodów. To musiało być odludzie, które tak bardzo lubiłem. Serce mi się ścisnęło, gdy nagle usłyszałem jakieś szepty dochodzące z otwartego okna na parterze. Tam byli jeszcze jacyś ludzie. Musieli być.
Oderwałem się od poręczy i wycofałem z powrotem do środka. Panele były znacznie cieplejsze od płytek. Następnie powróciłem do łóżka, które musiało być moim. Usiadłem na nim i zacząłem rozważać czy wybierać się do nich, czy też nie. Nie lubiłem obecności ludzi. Wolałem być tylko ja i natura. Zamknąłem oczy i pogrążyłem się w swoich rozmyślaniach. Siedzieć tu, kisić się i czekać na zlitowanie innych, czy może zacząć działać? Bóg wie, co powinienem zrobić, ale raczej w tej chwili nie służy mi zbytnio radą. Odetchnąłem, postanowiwszy podejść do kasztanowych drzwi i nacisnąć klamkę.
Gdy tylko to uczyniłem i wychyliłem się za nie, ujrzałem dość długi korytarz. Po jednej ze stron co kilkanaście metrów były drzwi, a po drugiej schody prowadzące w dół oraz najprawdopodobniej pomieszczenia administracyjne. Przypominało mi to nieco hotel, bądź akademik. Echo ściszonych rozmów niosło się po całym opustoszałym budynku. Wytężyłem słuch. Kilka sekund później zorientowałem się, że owe słowa nie mogły być polskimi. Obcokrajowcy? Czy to jakiś zjazd? Na tą myśl oblał mnie zimny pot. Umiałem mówić tylko po angielsku... a przynajmniej tylko kilka słów: „Good morning”, „Hello”, „Goodbye” oraz naprawdę podstawowe zwroty. Z tego też powodu poczułem jeszcze silniejszy dyskomfort. Nawet jeśli bym tam zszedł, za nic nie potrafiłbym się z nimi dogadać. Gdyby w dodatku nie znali angielskiego, mogliby uznać, że ich od Bóg wie czego wyzywam.
Wtedy dostrzegłem niską kobietę, która żwawo szła z dużym kartonem na rękach. Nie było widać jej twarzy. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, czy warto się do niej odezwać... ale chyba lepiej było zaryzykować.
- Haj! - zagaiłem, nie do końca pewien słuszności własnych słów. Byłem ciekaw, czy mnie zrozumie. Ta ku mojemu zaskoczeniu nie tylko podskoczyła ze strachu, ale i również upuściła karton. Coś w nim niepokojąco gruchnęło. Automatycznie nachyliła się i zajrzała do środka, szybko przebierała palcami we wnętrzu. Pewnie próbowała naprawić... to coś.
- Soł sory... aj, ajm... - jąkałem się, bezradnie patrząc na nią. Na krótką chwilę podniosła głowę i na mnie spojrzała, ale po tym od razu wróciła do pracy. To wystarczyło, bym zorientował się, że jest Azjatką. Kiedy się nachylała, jej twarz zakrywała zasłona prostych, ciemnych włosów. Podszedłem bliżej, przymykając drzwi do pokoju.
- Ajm ken halp ju?
Tym razem nie podniosła głowy. Zareagowała dopiero wtedy, kiedy nachyliłem się nad pudłem. Gwałtownie mnie odepchnęła, przez co o mało nie wpadłem na ścianę. Otworzyłem szerzej oczy z wrażenia. Bóg wie, ile jest w stanie udźwignąć. Jedno jest jednak pewne: miała krzepę.
- No! Go away! Now! - krzyknęła, świdrując mnie ciemnymi oczami. Miała skośne oczy i okrągłą buzię.
- Ajm noł rozumiem. - wykrztusiłem nieświadom, że dodałem polski wyraz. Warknęła coś, po czym sprawnie zamknęła karton, a następnie ponownie wzięła go na ręce. Był wielkości połowy jej całego ciała.
- I hate idiots... - mruczała pod nosem, schodząc ze schodów. Z osłupieniem patrzyłem, jak znika za jednym z zakrętów na parterze. Przełknąłem ślinę. Ciekawe, czy pozostałe mieszkanki są tak samo agresywne jak ona. Widząc nadchodzącą grupkę rozmawiających chłopaków, od razu wycofałem się do pokoju i zacząłem nasłuchiwać z uchem przyciśniętym do drzwi, o czym rozmawiają. Śmiali się. Nie rozumiałem z tego ani słowa. Westchnąłem i oparłem się o drewno. Bezmyślnie wodziłem wzrokiem po wnętrzu. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Wtedy dostrzegłem, że przy moim łóżku leży moja torba podróżna. Może powinienem się rozpakować i uważniej obejrzeć to pomieszczenie?
Oderwałem się od drzwi i podszedłem do nieco innych, tym razem białych. Nie były zakluczone, więc bez problemu je otworzyłem. Łazienka. O dziwo na przeciwko znajdowało się jeszcze jedno przejście. Zbliżyłem się i przez nie przeszedłem. Znajdował się inny pokój, niemalże identyczny do tego, do którego trafiłem... wszedłem do środka i zacząłem się rozglądać. O co tu chodziło? Prędko zdałem sobie sprawę z tego, że jest to sypialnia chłopaków, których widziałem na korytarzu, a my mamy wspólną łazienkę. Wycofałem się. Na szczęście drzwi od toalety dało się zamknąć na klucz.
 *******************
 Anna
Szłam przez leśną łąkę i zbierałam kwiaty do koszyczka, gdy nagle zerwała się wichura i ziemia w niewyjaśniony sposób zaczęła pękać. Zrobiło się gorąco, a później lodowato, bym później znowu gotowała się w pełnym słońcu. Pisnęłam, gdy ziemia osunęła mi się spod nóg, a ja zaczęłam spadać.
- Jesteś pewna, że możesz mnie zabić? To się nigdy nie stanie! Najpierw zniszczysz swoją rodzinę, a później siebie! - słyszałam zewsząd naprawdę okropny głos.
- Przestań! Kłamiesz! - odkrzyknęłam. Nagle wylądowałam na gruncie i zobaczyłam to samo miejsce, w którym ciocia i wujek się pokłócili. Tym razem ona siedziała w fotelu i ściskała w dłoni nóż. Przerażona podbiegłam do niej.
- Ciociu? Ciociu? Wszystko dobrze? Ciociu Małgosiu? - Milczała. Tępo wpatrywała się w ogień tańczący w kominku. Zaczęłam płakać. - Powiedz coś, błagam!
Podniosła nóż do góry, przyjrzała się mu, a następnie niesamowicie szybko wbiła go sobie w pierś. Zaczęła się rozpadać w wiele krwawych kawałków, póki nie została z niej czerwona miazga rozrzucona po siedzisku. Wrzasnęłam. Obraz ponownie się rozmył. Wylądowałam nad tym samym jeziorem, nad którym po raz pierwszy spotkałam się z "Tym". Roztrzęsiona objęłam swoje nogi i podciągnęłam pod brodę. Nadal cicho łkałam.
- Aniu! Anusiu! Gdzie jesteś?! - słyszałam głos taty roznoszący się po lesie. W momencie, kiedy chciałam się odwrócić, zostałam pociągnięta do wody. Słyszałam jeszcze krzyk mamy, ale nic poza tym. Zaczęłam się wykręcać, wić, próbować uwolnić, ale dusiłam się. Nie było już dla mnie ratunku.
- Anka? - usłyszałam głos. - Anka, obudź się!
Odzyskałam świadomość dopiero w momencie, kiedy kuzyn zdarł ze mnie kołdrę, w którą się we śnie zaplątałam. Patrzyłam na niego przerażona, dysząc głośno.
- Co ci się śniło? - zapytał, uśmiechając się lekko. - Strasznie się darłaś. Skórę z ciebie zdzierali?
- Co...? Em... nie. Ja tylko... - Wykrztusiłam, ale nie mogłam się wysłowić. - ...topiłam się.
- W kołdrze? - zaśmiał się. - To chyba nie byłby powód do płaczu.
Podpadłam się na łokciach, a następnie powoli się podniosłam. Śmiał się jeszcze przez chwilę, a kiedy niemalże skończył, ja nie mogąc już ani chwili wytrzymać, przytuliłam się do niego. Cała się trzęsłam. Byłam cała spocona, więc teraz było mi zimno.
- Twoi rodzice... oni się kłócą... chcą wziąć rozwód - Powiedziałam przez łzy, które ponownie popłynęły po mojej twarzy.
- To też ci się przyśniło? - Oddech zamarł w jego piersi.
- Nie! Widziałam... widziałam jak się kłócili...
- Jesteś pewna?
- Tak! To wszystko przeze mnie! Przeze mnie i to głupie zdjęcie!
- Jakie zdj...? Och, Anka... to nie może być twoja wina - Próbował pocieszać, jednocześnie głaszcząc moje rozczochrane włosy.
- Chciałabym, żeby to był sen, ale tak nie jest! Dlaczego?! - wykrzyknęłam, a następnie zaniosłam się jeszcze gwałtowniejszym płaczem. Grzegorz milczał. Chyba układał sobie to wszystko w głowie. Słyszałam, jak bije mu serce.
- I tak miałem zamiar się stąd na dobre wyprowadzić... - mruknął. To nie było żadne pocieszenie. Płakałam jeszcze głośniej.
- Ciii... już dobrze... nic złego się nie dzieje... - Usiłował mnie uspokoić, jednak z marnym skutkiem. Mówił do mnie jak do dziecka. To nie pomagało.
Mijały minuty, a ja tak tkwiłam w jego silnym uścisku. On milczał, ja płakałam. Nie czułam się przy nim do końca bezpieczna, choć sama nie do końca wiedziałam dlaczego. Nie odczuwałam tak jego bliskości. Chciałam już po prostu wracać do domu. Do mamy, do taty... po prostu do Warszawy. Mam dosyć tego miejsca. Zaszyłabym się w moim znajomym pokoiku i pod kocem oglądałam seriale, nie przejmując się resztą świata.
- Chcesz chusteczkę, czy dalej będziesz się wycierać w moją piżamę?
***
Śniadanie przygotowała nam jak zwykle ciocia Małgosia. Była wyjątkowo milcząca. Przez cały czas bacznie ją obserwowałam. Nagle zniknęła jej wesoła gadatliwość, nawet o sprawach nie mających większego znaczenia. Wyglądało na to, że ona również tej nocy płakała. Miała podkrążone oczy. Nie pytaliśmy, co się stało, gdyż akurat mieliśmy o tym wszystkim świadomość.
Po posiłku Grzegorz zaprosił mnie na spacer, jak to było co roku. Nie zaskoczyło mnie to ani odrobinę. Jak zawsze traktował mnie jak małą damę, przez co szliśmy przez miasto trzymając się pod ramię. Uśmiechałam się do ludzi, ale w środku zwalczałam kolejny napływ łez. Bałam się świadomości, że nic nie jest w porządku, a ja się do tego przyczyniłam. To było przerażające.
- Chciałabyś może drożdżówkę? - zapytał w pewnej chwili.
- Mhm... najlepiej z rabarbarem. - Odpowiedziałam, po czym skręciliśmy do pobliskiej cukierni. Kiedy już trzymaliśmy wypiek w dłoni i siedzieliśmy na ławce w parku, wpatrując się tępo w fontannę, postanowiłam się odezwać:
- Jak to u was jest... czy każdy dzień wygląda tak samo? Wszystko się zapętla, tak samo jak podczas moich przyjazdów? Odnoszę wrażenie, że macie każdą minutę doskonale zaplanowaną...
Grzegorz milczał. Dopiero po chwili namysłu postanowił mi oznajmić:
- Nie mam pojęcia. Nie zwracam na to już uwagi.
Na nowo zapanowała niezręczna cisza. Pewnie zaraz zapyta, czy mam chłopaka.
- Masz już chłopaka?
- Nie. A ty masz dziewczynę?
- Też nie.
Na nowo zrobiło się cicho. Byłam przekonana, że zaraz zacznie dopytywać o zwierzątko domowe, później o szkołę, pogodę, Warszawę, samopoczucie i inne zwyczajne sprawy... tak się stało, a ja mu odpowiadałam tak samo jak zawsze. Naszą nieziemsko nudną rozmowę, w ciągu której spokojnie przygryzaliśmy drożdżówki przerwało przybycie kruka, który przysiadł na oparciu ławki, tuż przy ramieniu mojego kuzyna. Patrzył na niego swoimi bystrymi ślepiami.
- Hej, on trzyma coś w dziobie... - wyszeptałam, obserwując ptaka. Grzegorz w końcu zwrócił na niego uwagę i po chwili wyciągnął rękę. Kruk wypuścił z dzioba kartkę, która spadła na dłoń chłopaka i głośno kracząc wzbił się w powietrze. Niewiele brakowało, a zdzieliłby mnie skrzydłami po głowie. Pisnęłam cicho i skuliłam się na ławce. Wtedy dostrzegłam, że kuzyn rozwija papierek... i czyta wiadomość. Na kartce było coś napisane. To musi być list. Kiedy się przybliżyłam, aby również go odczytać, mój towarzysz z sykiem wciągnął powietrze, po czym podarł kartkę i wyrzucił do kosza. Popatrzyłam na niego zaskoczona.
- Co to było?
- Jakieś brednie. Musimy wracać.
- Ale... dlaczego?
- Chmurzy się - oświadczył, po czym wstał z ławki. Zadarłam głowę do góry. Miał rację. Niebo zaczęły zasnuwać ciemne chmury. Ja również podniosłam się z miejsca. Zaczął szybkim krokiem maszerować w stronę swojego domu, więc ja zrobiłam to samo. Trudno było mu dotrzymać tempa, szczególnie że jest ode mnie dużo wyższy i ma długie nogi.
- Co było na tamtej kartce?
- Nic takiego, już mówiłem.
- Okłamujesz mnie, prawda?
- Anka, czy ja mógłbym cię okłamać? - posłał mi czułe spojrzenie. Pod naporem jego błękitnych oczu automatycznie przełknęłam ślinę.
- Nie...
- W takim razie czym ty się przejmujesz?
Nie odpowiedziałam. Przez całą drogę nie mogłam się pozbyć wrażenia, że on coś ukrywa. Coś zdecydowanie ważnego. Tylko co?
Kiedy byliśmy mniej więcej kilometr od domu, zaskoczył nas deszcz, przez musieliśmy przez resztę drogi biec sprintem. Wpadliśmy do holu cali przemoczeni, przez co ciocia od razu do nas doskoczyła. Jej syn podziękował pomocy i po prostu poszedł do pokoju. Zawsze był nieco tajemniczy... ale dopiero teraz zaczęło mnie to wyjątkowo bardzo dobijać. Czułam się z tego powodu... niezwykle źle. Jakbym nie wiedziała czegoś ważnego przez to, że zdaję się być głupia lub niesłowna. To aż po prostu bolało.
W końcu ja i ciocia Małgosia zasiadłyśmy przed telewizorem. Byłam opatulona ciepłym kocykiem, dostałam kubek kakaa, a zaraz obok mnie na kanapie położył się Bodzio. Wtulił się we mnie, przez co odruchowo objęłam go ramieniem.
- Co dziś oglądamy? - zapytałam.
- A co byś chciała, kochanie?
- Um... właściwie wszystko mi jedno. - Mówiąc to, przeniosłam wzrok w miejsce, gdzie powinna być galeria zdjęć. Ściana jednak była pusta, pozostały tylko wyblakłe ślady po tym, że niegdyś tam coś się znajdowało.
- Ciociu, gdzie są wszystkie fotografie? - zapytałam nim zdążyłam sobie przypomnieć, że nie powinnam nawet wspominać o takich rzeczach. Od razu zrobiło mi się niezwykle głupio. Miałam ochotę ukryć się pod kocem przed spojrzeniem kobiety.
- Zdjęłam je. Zamierzam powiesić tam duży obraz z krajobrazem Kowlina.
- Naprawdę? A kto go namalował? - Postanowiłam odbiec od tematu fotografii. Chyba mi się udało.
- Mój stary przyjaciel. Nigdy nie pasował do tego wnętrza, więc nie udało mi się uprosić Kazia o małą zmianę - uśmiechnęła się lekko, po czym upiła łyk herbaty. Po zapachu poznałam, że była to melisa. Chciała się uspokoić.
- Będzie malowanie ścian?
- Nie do końca... po prostu poznoszę tu trochę gratów i będę wszystkim wmawiać, że to najnowszy trend wśród wystroju wnętrz.
Uśmiechnęłam się lekko, dmuchając w kubek wciąż parującego napoju kakaowego. Ciocia miała dość nietypowe poczucie humoru. Może nieco ironiczne...
- Pewnie Kazik się trochę zdenerwuje, ale ile można czekać na to, aż się zdecyduje na zmiany? - zapytała pogodnie, wstając z fotela. - Chyba pójdę po Grzesia... Pewnie będzie miał jakiś ciekawy film do zaproponowania.
Powoli skinęłam głową, mając cichą nadzieję, że to nie będzie żaden krwawy film akcji, horror albo chociażby thriller. To zdecydowanie nie na moje nerwy. Minęło kilka minut, a ciocia wróciła z powrotem na dół.
- Grzesiek nie chce do nas przyjść... więc poszukamy czegoś same.
Usiadła w fotelu. Nagle Bodzio podniósł poczciwą łepetynę, dostrzegając błysk za oknem. Ja również tam popatrzyłam. Prócz już niemalże całkowicie zalanej ulicy dostrzegłam znajomy samochód sunący ulicą. Wujek wracał z pracy. Musiał wcześniej skończyć... albo zwyczajnie ma coś ważnego do załatwienia.
Z moich rozmyśleń wyrwał mnie nagły grzmot pioruna, przez który pies drgnął niespokojnie i zaczął wyć. Automatycznie go otuliłam kocykiem i ramionami za razem i zaczęłam mu szeptać podobnie, jak moja psycholożka czy rodzice w trakcie ataków lęku. „Wszystko jest w porządku, nic złego się nie dzieje”. Ciocia obserwowała to wszystko w milczeniu. Kątem oka dostrzegłam, że była tak zapatrzona w jeden punkt, że pewnie nawet nie dostrzegła, że jej mąż zaraz otworzy drzwi i wejdzie do domu. Przełknęłam ślinę. Bałam się, że stanie się coś złego, gdy tylko ta dwójka stanie twarzą w twarz.
Ciocia Małgosia sięgnęła po pilota i zaczęła przełączać kanały, w poszukiwaniu jakiegoś dobrego filmu. W końcu przystanęła na kanale, na którym akurat były reklamy. Wciąż przytulając mocno Bodzia patrzyłam na częściowo zamazany obraz. Zdecydowanie to nie była dobra pogoda do oglądania telewizji. Satelita nie łapała zasięgu.
Bezmyślnie wlepiałyśmy wzrok w reklamy. Kiedy ukazała się już dziesiąta, przedstawiająca jogurt truskawkowy, przeniosłam spojrzenie na okno w kuchni, widoczne nawet z salonu, które było nakierowane na garaż. Na jego wjeździe, który nigdy nie był zalany betonem malowały się wyraźne ślady opon. Musiał wjechać do środka. Wujek nigdy tak długo nie zwlekał z przyjściem do domu i zapytaniem o obiad lub jakąkolwiek przekąskę. A co jeśli stało mu się coś złego? - przemknęło mi przez myśl, ale szybko pozbyłam się tego wrażenia.
- Ciociu... - zaczęłam, odstawiając kubek z kakaem na stolik.
- Hm...?
- Chyba pójdę do kuchni coś zjeść. Ty też coś chcesz?
- Nie, dziękuję. - Uśmiechnęła się. Powoli zgramoliłam się z kanapy, wsunęłam kapcie na stopy i przytuliłam Bodzia na pożegnanie. Zaczął się kręcić, wiedząc, że teraz ma całą kanapę dla siebie. Uśmiechnęłam się lekko, po czym odwróciłam się na pięcie i podążyłam do kuchni. Stojąc przy lodówce, zawahałam się i wyjrzałam ponownie przez okno. Wciąż go nie było. Właściwie to nie byłam głodna, więc odwróciłam głowę w stronę kobiety, ale nikt prócz Bodzia na mnie nie patrzył. Szybko otworzyłam drzwi, którymi można było dojść do garażu i jak najciszej zeszłam po tych kilku schodkach i przeszłam przez krótki, zadaszony korytarz prosto do drugiego budynku.
- Zamrugałam kilkakrotnie, chcąc przywyknąć do ciemności, jednocześnie poszukując spojrzeniem wujka. W końcu dostrzegłam, że siedział za kierownicą czarnego Audi. Zaciskał na niej palce i wbijał wzrok w zamkniętą bramę garażu. Ostrożnie podeszłam bliżej, a widząc, że ten mnie nie dostrzegł, obeszłam pojazd dookoła, a następnie otworzyłam drzwi po stronie pasażera i wślizgnęłam się na fotel. Zaszczycił mnie tylko przelotnym spojrzeniem i dalej milczał.
- Coś... się stało? - zapytałam ostrożnie. Będąc szczera zaczęłam odczuwać strach przed tym mężczyzną. Wziął wdech i zapytał:
- Znasz może Seweryna Niewiadomego?
Zamyśliłam się. Może chodził ze mną do szkoły? Może mijamy się na mieście? Może ktoś mi kogoś takiego kiedyś przedstawił? Jednak nie ważne jak bardzo wytężałam umysł, i tak doszłam do wniosku, że jednak nikogo takiego nie kojarzyłam.
- Nie. Czemu pytasz?
- Potrzebujemy go do... - zrobił pauzę - ...zrobienia plakatu. Ma niebywały talent.
- Och. Na co ten plakat?
- Na coroczny festyn letni.
- On mieszka w ogóle tutaj? Skąd znacie kogoś takiego? - zapytałam po chwili. Miałam dziwne wrażenie, że jednak nie wiem wszystkiego, a ów Seweryn jest potrzebny do czegoś innego.
- Wygrał miejski konkurs plastyczny dwa lata temu.
Popatrzyłam niespokojnie na wujka Kazia. Skąd miałam znać kogoś stąd, skoro wiadome mu było, że nie rozmawiam tu z nikim, prócz jego syna? Czyżby miał tą samą sklerozę, co wielu członków każdej rodziny? Nie, niemożliwe. Miał doskonałą pamięć i nie zdarzało mu się mylić faktycznych wydarzeń od fikcji.
- W zeszłym roku też robił plakat?
- Nie.
- Idziesz do domu? - zapytałam po chwili.
- Za kilka minut. Mogłabyś mnie na ten czas zostawić?
Ponownie zapanowała cisza. Po chwili namysłu skinęłam głową i ostrożnie wygramoliłam się z samochodu. Rzuciłam mu jeszcze troskliwe spojrzenie, po czym żwawo wyszłam z garażu. Siadając z powrotem na kanapie, uświadomiłam sobie pewną rzecz. Moja mama była z domu Niewiadomych.
 *******************
 Antoni
- W końcu odebrałeś! Stary, coś ty robił?
- Ja? - mruknął zaspany i przeczesał palcami rude włosy - Zgadnij.
- Zajmowałeś się panienkami?
Zatrzymał wzrok na mojej twarzy. Wyglądał tak, jakby zamierzał mnie zamordować, więc wyszczerzyłem się głupio.
- Po co się do mnie dobijasz od rana? Przecież wiesz, że wyjechaliśmy na weekend i musiałem odespać. Poza tym jutro mam ważny sprawdzian i...
- Zamknij się, ok? - przerwałem mu. Posłał mi znudzone spojrzenie, a jego wzrok wyrażał oczekiwanie - Był u was tata?
Cisza. Dopiero teraz zauważyłem, że Skype znowu się zaciął. Ekran zrobił się czarny, a gdy już się pojawił, wszystko było zamazane, włącznie z twarzą mojego brata. Jęknąłem.
- Powtórz, bo znowu twojemu internetowi odwala.
- Był u was tata?
- Nie, a co? Znowu gdzieś się schlał w krzakach?
Dopiero teraz obraz odzyskał ostrość. Zauważyłem, że czyści okulary.
- Nie wiem, może, ale nie ma go od kilku dobrych dni. Miał już wrócić z trasy.
- To wiedz, że u nas na bank go nie było.
Cisza. Moja ostatnia nadzieja wygasła. Wyglądało na to, że skoro u Emila go nie było, to będę musiał sam go znaleźć. To całkiem prawdopodobne, że poszedł na dziwki i do teraz leży gdzieś schlany. Podskoczyłem, gdy usłyszałem, że ktoś wchodzi do pokoju mojego brata. Miał laptopa zaraz przy drzwiach, przez co było to doskonale słyszalne.
- Emilku, kto dzwoni? - zapytała kobieta z równie rudymi włosami, z tym, że jej nie sterczały we wszystkie strony, tylko zwijały się w schludne loki. Trzymała w rękach talerz ze śniadaniem, a może bardziej obiadem. Było w końcu południe. Uśmiechnęła się do mnie blado - Cześć, synku.
- Cześć, mamo - odmachałem jej z udawaną niechęcią. Choć wciąż traktowała Emila jak dziecko, choć jest już pełnoletni, to i tak szczerze wolałbym mieszkać z nimi. Nie ma tam przynajmniej takiej patoli.
- Co u ciebie i taty?
- Nie ma go - mówiąc to, odchyliłem się na krześle i założyłem ręce za głowę - Pewnie znowu się schlał.
Zmarszczyła brwi, ale popatrzyła na mnie z politowaniem.
- Szkoda, że nie wiedziałam od początku, że jest takim draniem... - mruknęła, jednak drugie zdanie wypowiedziała już głośniej, uśmiechając się szeroko: - Jak tam w szkole? Dobrze ci idzie?
- Eh... no wiesz... - zaśmiałem się lekko - Po staremu.
- Masz jakieś zagrożenia?
Emil prychnął. Posłałem mu mordujące spojrzenie, które mieliśmy w zwyczaju wymieniać. Jebany kujon.
- Z matmy i fizyki. I może z czegoś jeszcze.
Teraz Emil się roześmiał. Po raz kolejny posłałem mu mordujące spojrzenie, ale on chyba tego nawet nie zauważył.
- To ty chyba nie przejdziesz.
- Coś się wymyśli. Ma się te znajomości - powiedziałem, udając, że się tym nie przejąłem. Tak naprawdę nie miałem żadnych znajomości. Już jest pewne, że nie przejdę do trzeciej klasy. Jestem zagrożony nawet z religii. Nie chciałem martwić rodzonej matki. Wzięli rozwód kiedy byliśmy w pierwszej klasie podstawówki. Od tej pory jesteśmy rozdzieleni. Możemy jedynie rozmawiać przez telefon lub internet gdy nie ma taty. O ile wcześniej kłóciliśmy się jak to rodzeństwo, tak teraz można nas wziąć za obcych sobie ludzi. Nie łączy nas nawet politowanie, tylko złośliwość. Ta wrodzona cecha ujawnia się u mojego potulnego braciszka tylko w mojej obecności. Zabawne, prawda?
Mama dała Emilowi śniadanie, po czym wyszła z pokoju. Uśmiechnęła się do mnie nawet na pożegnanie. Ojciec uśmiechał się tylko wtedy, kiedy patrzył na nowiutką flaszkę wódki lub wtedy, kiedy znajdował powód, by mnie uderzyć. Wielokrotnie wybuchały z tego powodu spory. Jestem pełnoletni i mam dość siły, by mu się przeciwstawić, jednak brak mi pieniędzy, by wynająć własne mieszkanie, przez co mam pewnego rodzaju dług u niego. Gdybym tylko mógł... To wszystko powoduje, że i mnie zdarza się od jakiegoś czasu sięgnąć po kieliszek.
- Czegoś jeszcze chcesz? - zapytał rudy, pocierając ręką oko.
- Nie. Raczej nie - mruknąłem. Wiedziałem, że najwyższa pora wyjść i zacząć go szukać. Może przy okazji kupię sobie jakiegoś kebsa na obiad.
- To nara - oznajmił, rozłączając się. W śmierdzącym alkoholem mieszkaniu znowu zapanowała cisza. Z cichym stęknięciem podniosłem się ze skrzypiącego krzesła i wziąłem pierwszy lepszy plecak. Przydałby się nowy lub chociażby czysty, ale nie miałem zbytnio chęci, by się tym zająć. W ten sposób przynajmniej mogłem porządnie zjeść. Spakowałem paczkę czipsów, bułkę, kilka banknotów, latarkę, litrową butelkę wody napełnioną zwykłą kranówką i wyszedłem z mieszkania.
Gdzie mógłby pójść? Oczywiście, że w jakieś brudne uliczki, w których aż roiło się od przestępców, ale kto zechciałby napaść rudego? Tym bardziej, że wyglądam jak pierwszy lepszy menel. Jedynym szczegółem, który mógł być mylący były moje "stalowe zęby". Wizyty u dentysty były ostatnią oznaką czułości ze strony mojego taty.
***
O ile w dzień było w miarę ciepło, tak wieczorem zaczynało się robić chłodno. Byłem daleko od domu, czipsy dawno się skończyły, kebaba też zjadłem, a poza tym było mi zimno. Świeciłem latarką po pobliskich krzakach, aż w końcu nie usłyszałem jęku. Moje serce przyspieszyło. Człowiek ten musiał być pijany, więc pewnie leży gdzieś między krzewami. Skręciłem z wąskiego chodniku w zarośla. Gałązki chłostały mnie po nogach, ale w tej chwili ważniejsze było odnalezienie trzeźwiejącego już pewnie taty było najważniejsze. Byłem coraz bliżej i bliżej... w końcu gdy upewniłem się, że jestem już przy źródle żałosnych jęków, rozchyliłem gałęzie i dostrzegłem... wspaniałą kobietę. Nie miałem pojęcia, co tutaj robiła o tej porze, ale prędko dostrzegłem szerokie rozdarcie na jej nodze.
- Witaj, piękna - zagadałem, szczerząc się głupio. Ona na to coś prychnęła i wytrąciła mi z rąk latarkę. Spojrzałem na nią zaskoczony.
- Świeciłeś mi po oczach - warknęła. Jej anielską twarz wykrzywiał jedynie grymas bólu. Szybko pokiwałem głową. Stałem tak jeszcze przez chwilę, patrząc na jej krwawiącą ranę. Gdy się przyjrzałem, zobaczyłem kawałeczek kości...
- Zrobisz coś, czy może dalej będziesz tak stał i się głupio patrzył? - mruknęła. Zdezorientowany popatrzyłem na jej twarz.
- Nie wziąłem telefonu...
- Idiota. W takim razie co zrobisz? Pobiegniesz do najbliższego szpitala? - zadrwiła - Wiedz, że się na to pod żadnym pozorem nie zgodzę.
Zacząłem gorączkowo rozmyślać. Zdenerwowanie i rozproszenie spowodowane jej urodą utrudniało wymyślenie czegokolwiek innego. Mimo, że nie do końca wiedziałem, gdzie jestem, coś mi świtało, że w okolicach faktycznie jest szpital. Nie zważając na jej okrzyki niezadowolenia, puściłem się biegiem w kierunku najjaśniej oświetlonego budynku w okolicy. Miałem szczęście, że jestem całkiem niezły w biegach długodystansowych. Wpadłem trzaskając drzwiami do holu. Sekretarka z wrażenia aż podskoczyła.
- W krzakach jest ranna dziewczyna! - krzyknąłem, głośno dysząc. Na oko czterdziestoletnia kobieta pospiesznie wybrała odpowiedni numer i powiedziała coś półgłosem do telefonu, następnie wydała mi polecenia, gdzie mam iść i że mam podać dokładne miejsce znajdowania się rannej. Tak zrobiłem. Zdenerwowany tłumaczyłem ratownikom, w jakiej okolicy ją znalazłem. Następnie po krótkiej kłótni pozwolili mi się wpakować do ambulansu i wskazać właściwą ulicę.
W końcu zatrzymaliśmy się. Pospiesznie wyskoczyłem z pojazdu i rzuciłem się w głąb krzaków. Gdzieś tutaj musiała być... Mijały minuty, a ja wciąż rozchylając kolejne gałęzie orientowałem się, że nigdzie jej nie ma. Ratownicy zaczęli dopytywać, czy może czasem mi się wydawało, ale ja dalej upierałem się przy swoim. Wciąż przed oczami miałem chwilę, kiedy z jej słodkich ust wypłynęły słowa: "świeciłeś mi po oczach".
Już mieliśmy zawracać, kiedy znalazłem nieruchomą sylwetkę siedzącą pod drzewem. Miała długie, ciemne włosy. To pewnie ona - pomyślałem i podszedłem bliżej. Szkoda, że wtedy nie podniosłem latarki... wówczas już z odległości byłbym pewien i nie narażał się na kolejny stres. Serce biło mi jak szalone. Czyżbym się spóźnił? Wykrwawiła się? Kiedy sądząc, że jest martwa, odsłoniłem jej twarz, spostrzegłem, że się poruszyła i otworzyła oczy. Z wrażenia niemalże upadłem, kiedy te zaświeciły na jadowitą zieleń, a źrenice stały się tak cienkie jak u węża.
- Odpraw ich... nic mi nie jest - syknęła.
- Tutaj! - wrzasnąłem. Byłem cały roztrzęsiony. Nieznajoma orientując się, że się zbliżają, "ugasiła" swoje oczy i na nowo bezwładnie opuściła głowę. Odsunąłem się, robiąc miejsce lekarzom, którzy zaczęli ją badać. Po chwili nerwowej kontroli oznajmili:
- Jest martwa od kilku godzin.
- Niemożliwe! Przed chwilą z nią rozmawiałem! - krzyknąłem zrozpaczony. Nachyliłem się i potrząsnąłem jej ciałem - Odezwij się! Daj jakiś znak życia, inaczej zakopią cię żywcem!
- Mówiłam ci, abyś się zamknął - mówiąc to, nienaturalnie szybko zatopiła paznokcie jednej dłoni w bokach mojej twarzy. Syknąłem z bólu, kiedy z równą siłą mnie puściła, popychając mnie w tył. Jako, że się nachylałem, od razu upadłem na ziemię. Przycisnąłem dłonie do twarzy. Kim ona jest? Ratownicy wyglądali na równie zaskoczonych co ja. Jeden od razu doskoczył do mnie i zajął się zadrapaniami, inny wziął ją na ręce i wyniósł z zarośli. Tym razem nie protestowała. Gdyby nie otwarte oczy i mruganie długimi rzęsami, można by pomyśleć, że jest martwa. Jednak tym razem jej tęczówki i źrenice zachowywały się całkowicie normalnie, zupełnie jak te ludzkie. Ja jednak miałem świadomość, że zdecydowanie nie jest zwykłą kobietą.
  *******************
 Barbara
- Mówię ci, poszedł z nią na randkę!
- Jak to? Z nią? - zaśmiałam się - Przecież ma pryszcze na twarzy. Jak można z taką brzydulą pokazywać się na mieście?
- Właśnie nie wiem. Przyjdziesz w poniedziałek do szkoły?
- Co ty! Przecież mówiłam, że mam wizytę u wizażystki i stylisty! Kręcę w przyszłym tygodniu teledysk!
- Ach, no tak! Później mi opowiedz, jak ci poszło ze współpracą z tą nową załogą. No i oczywiście jaki jest ten Mathew Cullen! - podekscytowała się Fred. Uśmiechnęłam się lekko, nie przerywając malowania paznokci na krwistoczerwony kolor.
- Jasne.
- Znowu będziesz miała tą genialną spódnicę?
- Chyba żartujesz! Nie pojawię się dwa razy w tym samym - rzekłam z wyrzutem do swojego iPhone'a, zakręcając flakonik z lakierem.
- W sumie racja - zrobiła pauzę - Wczoraj przeglądałam internet. Wiesz, że masz sporo młodych psychofanek, nie?
- Jak każdy artysta - westchnęłam - Co znowu tam znalazłaś?
- Zapanowała moda na rysowanie sobie markerem na ramieniu identycznego tatuażu, jak twój.
- Poważnie? - zapytałam. Nigdy nie mogłam do końca pojąć, jak można być tak głupim i ślepo podążać za osobą, której się nawet nie zna. Tym bardziej, że nie lubię dzieci. Zdecydowanie przyjemniej jest patrzeć na morze dorosłych i nastolatków pod sceną, niż zasmarkanych bachorów. Czasem gdy spotykali mnie na mieście od razu do mnie doskakiwali z prośbą o wymalowanie swojego autografu permanentnym markerem na ręce, bluzce, torbie, czy nawet nodze czy czole. Wolę nawet nie wiedzieć, jaką furorę robię wśród nic nie rozumiejących dzieci, które udając, że są dorosłe, bo słuchają rocku w podstawówkach porównują nawzajem, kto ma na łydce ładniejszy "tatuaż".
- Tak! Chcą się też ubierać jak ty! Próbowali nawet golić podobnie głowy.
- Idioci.
Fred wybuchnęła śmiechem.
- To się nazywa dobre traktowanie fanów.
- Sorry, ale ja nie uważam głupich dzieci jako ludzi - oznajmiłam, wstając z krzesła. Miałam już przeschnięte paznokcie, więc ostrożnie chwytając telefon postanowiłam się przenieść na balkon. Usiadłam na ławce i zaczęłam się wpatrywać w rozgwieżdżone niebo.
- Wydałaś już w ogóle wersję audio? - zapytała po chwili Fred.
- Jeszcze nie. To będzie... hm, pewnego rodzaju niespodzianka.
- "Darkness from the fire", tak?
- Mhm... - mruknęłam. Podkuliłam kolana pod brodę i otuliłam ramionami nogi.
- Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że chodzę do jednej klasy ze słynną Stellą Fire!
- Już do niedługa. Nie zapominaj, że już za kilka miesięcy zacznie się nasz ostatni wspólny rok... o ile nie przeniosę się znowu do innej szkoły prywatnej. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, że moi rodzice mają spore wymagania co do mojej nauki.
- I tak się nie uczysz!
- To jest właśnie cudowne - zaśmiałam się lekko, pocierając delikatnie idealnie gładkie nogi.
- Też chciałabym mieć takich rodziców.
Uśmiechnęłam się pod nosem, nie odpowiadając swojej przyjaciółce. Uczyła się nieco lepiej ode mnie, choć też nie wybitnie. Ona przynajmniej codziennie była w budzie, nie to co ja. To, czy chcę siedzieć nad książkami zależy wyłącznie od mojego widzi mi się, bo i tak przejdę i tak. Kocham moje bogactwo. W duchu wychwalałam nawet drogą świeczkę, której zapach odstraszał wszystkie komary. Nie muszę walczyć w przeciwieństwie do większości osób z swędzącymi bąblami. To właśnie dlatego niekiedy przesiadywałam do północy na dworze i rozmawiałam z Fred. Miałam poza tym nieograniczone rozmowy, nikt nie narzekał na to, bym poszła już spać i co ważniejsze - mogę drzemać aż do południa. Istny raj.
- Zgaduję, że znowu siedzisz na balkonie - stwierdziła Fred.
- Brawo! Gdzież indziej mogłabym przebywać? Poszłabym do sauny lub jacuzzi, ale wtedy zniszczę sobie lakier.
- Jutro i tak zahaczysz o kosmetyczkę...
- Jak każdego dnia, Fred! Każdego! Wiesz, że nigdy nie mogę się zdecydować na właściwy kolor i wszystko później muszę robić sama - stwierdziłam, wywracając oczami.
Rozmawiałyśmy tak przez jeszcze dobrą godzinę, aż nie usiadł na najbliższej poręczy balkonu olbrzymi kruk. Z wrażenia o mało nie spadłam z ławki.
- Fred, nie uwierzysz. Przyleciał tu kruk-gigant - wykrztusiłam. Ptak zakrakał kilkakrotnie i przekręcił ten swój wielki łeb z równie wielkimi ślepiami. W świetle świeczek widziałam wyraźnie, że patrzy na mnie... i trzyma coś w równie przerażającym dziobie. Serce zaczęło mi walić w piersi jak szalone.
- Wkręcasz mnie, nie? - z głośniczka iPhone'a wydobył się rozbawiony głos dziewczyny.
- N-nie...
Ptak przysuwał się coraz bliżej i bliżej, wyciągając w moim kierunku rzecz trzymaną w dziobie. Powoli zsunęłam się z ławeczki.
- Kruk w nocy? Nie pomyliłaś czasem z sową? - dopytywała. Ptak cały czas się we mnie wpatrywał tymi swoimi paciorkowatymi ślepiami. Wyglądał tak strasznie złowrogo... Lubię horrory, jednak było w nim coś... nieprzyciągającego. Kartka w jego dziobie zaszeleściła pod wpływem wiatru. W tej samej chwili rzuciłam się do drzwi do swojego pokoju. Dwoma szybkimi ruchami je otworzyłam i zamykałam. Były przezroczyste, więc mogłam obserwować kruka, który zeskoczył z poręczy i na tych swoich łapkach podszedł i zaczął uderzać dziobem w szybę. Co on wyprawia? - zastanawiałam się. Fred zapewne dalej próbowała się ze mną porozumieć przez telefon, jednak nie odpowiadałam. Urządzenie zostało na zewnątrz. Zrobiłam kilka kroków w tył i usiadłam na łóżko.
Mijały minuty, a kruk dalej uderzał w drzwi. Stukanie było monotonne, więc niewiele brakowało, a zwyczajnie bym zasnęła. Nie stało się tak tylko dlatego, że w końcu zapanowała całkowita cisza, a on odleciał. Podniosłam się z łóżka i podeszłam do drzwi. Sprawdziłam raz jeszcze, czy nie czai się gdzieś w pobliżu ta przerażająca istota. Noc była ciemna jak jego pióra, więc upewnienie się, że rzeczywiście na balkon nie pada żaden ptasi cień trochę mi zajęło. W końcu cicho wyszłam na balkon i wzięłam iPhone'a. Wtedy usłyszałam coraz to głośniejszy trzepot wielu skrzydeł. Popatrzyłam w tamtym kierunku. Z wrażenia aż otworzyłam szerzej oczy. Niebezpiecznie zbliżało się do mnie stado rozwścieczonych, choć nieco mniejszych kruków. Pospiesznie wycofałam się z powrotem do środka.
Nie minęło kilka sekund, aż te z impetem nie uderzyły w przejrzyste drzwi. Część z nich obsiadła calusieńki balkon, a część dalej próbowała zniszczyć szybę. Jedyne co widziałam, to kotłujące się czarne pióra. Wyglądało to naprawdę przerażająco. Wyciągnęłam z koszyczka stojącego na jednej z drogich szafek klucz i szybko zamknęłam drzwi, by nie miały szans na otworzenie ich. Choć były wykonane z twardego materiału i tak pojawiały się na szkle niepokojące rysy. Szybkim krokiem wyszłam ze swojego przestronnego pokoju, zamknęłam drzwi i zeszłam na dół, do kuchni. Udałabym się do piwnicy, lecz jedyne wejście tam prowadziło przez drzwi na dworze. Nie chciałam ryzykować wyjściem. Wolałam nie wiedzieć, czego chcą te ptaszyska. Może zasmakowały w ludzkim mięsie? Lub mają wściekliznę?
Odchyliłam firanę w kuchennym oknie. Przez ułamek sekundy widziałam uśpiony ogród, aż nie rzuciło się na szybę kolejne czarne stworzenie. Kolejny kruk. Z wrażenia aż wpadłam na stół. Czego one do cholery ode mnie chcą?! Patrząc na ptaka, zastanawiałam się, cóż mogłabym począć. Najchętniej rzuciłabym się na każdego z osobna z jednym z pistoletów taty, ale niestety nie pamiętałam, gdzie je trzyma.
Wdech i wydech. To tylko głupi ptak. To głupie zwierzę. W dodatku jest za oknem.
Ostrożnie usiadłam na krześle postawionym przy kuchennym stole i obserwowałam go.
Mijały minuty, może godziny, a moja głowa opadała coraz bardziej. Podparłam ją ręką, mówiąc sobie w duchu, że będę czuwać aż do powrotu rodziców i w razie, jakby te istoty ich zaatakowały, przystąpić do ataku. Z czasem jednak przekonałam się, że pragnienie snu jest silniejsze.
***
Kiedy się ocknęłam, bolał mnie kręgosłup i przede wszystkim czoło. Głowę miałam gorącą choćby od tego, że promienie słoneczne padały przez okno idealnie na moje ciemne włosy. Podniosłam się i spojrzałam na okno. Kruka już nie było. Ostrożnie odsunęłam krzesło i weszłam na górę, cały czas masując czoło. Było mi trochę niedobrze. Spanie w tej pozycji nie było dobrym pomysłem.
Kiedy otworzyłam swój pokój i podeszłam do drzwi na balkon zauważyłam coś, co mnie mocno zaskoczyło. Na szybie znajdowały się dziesiątki tysięcy zarysowań. Część z niej znajdowała się bliżej siebie, przez co na dywanie powstawał lśniący napis: "NIE UFAJ MU".
Moje serce znowu zaczęło walić jak młotem. Pomyślałabym, że jakiś człowiek wspiął się na balkon i wyrył to nożem, lecz wielkość zadrapań oraz ich ilość autentycznie wskazywała na dzioby i pazury ptaków. Zakręciło mi się w głowie. Nawet nie usłyszałam, kiedy do drzwi zadzwonił mój tata, bo straciłam przytomność i padłam bez czucia na dywan.

Komentarze