Rozdział 2 (cz. 2/5)


Szczęśliwego nowego roku!
A na dobry początek wita Was mój kolejny wpis. Warto również wiedzieć, że jednym z moich licznych postanowień noworocznych jest wstawiać co tydzień w piątek coś na tego właśnie bloga. Trzymajcie za mnie kciuki i przesyłajcie dobrą energię! Kto wie, może to mi pomoże w trzymaniu się tego, co już sobie ustanowiłam? :)
Podsumowując: ponad 20 tys. znaków

******************************************

 Janka

Moja ręka zawisła w powietrzu, gdy już miałam włożyć do plecaka podręcznik od biologii. Zamyślona patrzyłam przed siebie, zastanawiając się, cóż począć. Od momentu obudzenia rozmyślałam nad propozycją zabarykadowania się w domu i już nigdy więcej nie wychodzenia z murów tego oto mieszkania. Nie wiedziałam przecież, czy ta ludożercza dziewczynka, a raczej bliżej nieokreślona istota nie oczekiwała na mnie tuż za rogiem. Z drugiej strony nie mogłam przecież zawalić już pierwszego dnia w nowej szkole i stracić dobrą opinię u nauczycieli. Właściwie, to pewnie jeszcze nic o mnie nie myśleli. Nie czuli nic, prócz współczucia wobec dziecka porzuconego przez rodziców.
Właśnie. Rodzice. Roztrzęsioną ręką w końcu zdecydowałam się włożyć ostatnią z książek do wnętrza torby, a następnie oparłam się o własne kolana i opuściłam głowę, ukrywając się za kurtyną puszystych blond włosów. Moje serce przyspieszyło, a klatka piersiowa zaczęła się szybciej poruszać. Zawsze tak się czułam, gdy tylko pomyślałam o ludziach, których mogłam mieć na wyciągnięcie ręki, a jednak oni jakimś sposobem zostawili mnie w domu dziecka. Mogli nawet mieć jakiś wypadek i zginąć. Lub zachorować na śmiertelną chorobę. Wiem właściwie tylko tyle, że jestem sama, od kiedy skończyłam rok. W mojej głowie nie odnalazłam żadnej znaczącej wizji, prócz waniliowego zapachu szamponu jasnych włosów mamy, która przytulała mnie za każdym razem, gdy tylko zapłakałam. Nie mam pojęcia, czy był razem z nią tata. Może i był, ale nie zapamiętałam jego twarzy. Do moich oczu napłynęły łzy. Zaczęłam szybciej mrugać powiekami, wiedząc, że jeśli teraz się rozpłaczę, moje oczy spuchną, korektor się rozmaże wraz z tuszem do rzęs, a ja będę wyglądała jak ofiara losu z oczami czerwonymi niczym królik. Niestety napadu płaczu nie udało mi się w żaden sposób zatamować, a łzy popłynęły w dół mojej twarzy. Nie mogłam opanować uczuć, więc jedną ręką zaczęłam je wycierać, ale i tak nadal głośno łkałam. Mogłam w ogóle o tym nie myśleć. Sprawiłam sobie jedynie tym ból.
Wszystkie kolejne wspomnienia wróciły. Kolejną rzeczą, którą zapamiętałam, była twarz, choć niewyraźna, to wiedziałam, że należy do jednej z opiekunek w domu dziecka. Sadzała mnie przy stoliku wraz z innymi dziećmi. Byłam mocno przestraszona, a chłopiec, który płakał i krzyczał na przemian, że nie chce zjeść obiadku, nie polepszał mojego stanu. Spanikowana również zaczęłam płakać. Pamiętam także wiecznie małą i wychudzoną dziewczynkę, o krótkich rudych włosach związanych w dwa kucyki, która wiecznie wszystkim zatruwała życie. Gdy nie dostawała czego chciała, automatycznie zaczynała krzyczeć i rzucać zabawkami, gdzie tylko popadnie. Inne dzieci bały się jej tak samo bardzo, jak ja i wszyscy odczuliśmy ulgę, gdy ta została przygarnięta przez jakieś małżeństwo do rodziny. W domu dziecka nastąpił spokój. Dopiero po czasie zaczęłam zauważać, że brakuje mi przyjaciela. Że nie mam nikogo, kto by mi towarzyszył przez cały czas. Wszystkie inne dzieci były adoptowane w przeciągu maksymalnie kilku lat, a ja byłam jedyną, która została do końca... Właściwie to był jeszcze tylko chłopiec o imieniu zaczynającym się na literę "S". Był już w domu dziecka, nim ja do niego przybyłam. Trzy lata temu, może więcej, wyniósł się stamtąd, dlatego też nie jestem w stanie pamiętać szczegółów odnośnie jego wyglądu. W każdym bądź razie nie udzielał się zbytnio wśród rówieśników i starał się trzymać na uboczu, dlatego też tym bardziej miałam problem z pamiętaniem jego osoby.
Otarłam wierzchem dłoni ostatnie poczerniałe od tuszu łzy i sięgnęłam po chusteczkę, by wydmuchać nos. Biorąc paczkę do ręki, moją uwagę przykuło wnętrze uchylonej od wczoraj szuflady. Noże. Każde ostrze błyszczało srebrem, w którym to mogłam zobaczyć własne odbicie. Wzięłam jeden do ręki i obejrzałam go dokładnie. Sam ten widok zmotywował mnie już wystarczająco, by działać.
- Nie możesz być słaba. Nie pozwól, byś była bezbronna i wiecznie pomiatana. Pokażesz temu potworowi, gdzie jest jego miejsce - szeptałam do siebie. Na ostrze noża można było nałożyć silikonową osłonkę, więc gdy tylko ją wypatrzyłam na spodzie szuflady, wykorzystałam ją, a następnie włożyłam ostry przedmiot do plecaka. Teraz nawet nie było chociażby opcji, by rozciął mi dno torby. Odłożyłam fioletowy plecak na podłogę, a następnie idąc do łazienki, wydmuchałam nos. Chusteczkę wyrzuciłam do kosza pod umywalką i odkręciłam kran. Musiałam zrobić sobie makijaż po raz kolejny... Zrobiłam z rąk miseczkę i zaczęłam obmywać twarz. Tusz na szczęście nie wymagał zmywacza, więc sama woda już wystarczyła, by pozbyć się go niemalże całkowicie. Wytarłam się ręcznikiem wyciągniętym z walizki dzień wcześniej i nałożyłam nową warstwę korektora na niedoskonałości, czarny tusz na jasne rzęsy, za którymi nie przepadałam już od dzieciństwa oraz błyszczyk do ust. Był to naprawdę delikatny makijaż w porównaniu do co niektórych dziewczyn, które poza swoją pseudourodą nie widziały świata. Posłałam do siebie blady uśmiech i wyszłam z łazienki. Zaczęłam mieć obawy odnośnie tego, że biorę do szkoły nóż. Nie było jednak moją winą to, że ta tęczowowłosa dziewczynka mogła sobie zrobić ze mnie ucztę, a że ja mam za mało siły, nie potrafiłabym się nawet obronić. Ten nóż mógł być moim zbawieniem.
Wróciłam do kuchni i otworzyłam górną szafkę. Byłam dość głodna, a czasu wystarczało mi jeszcze na uszykowanie sobie skromnego śniadania. W szafce nie znajdowało się nic, prócz zafoliowanego bochenka chleba, ukrytego gdzieś w cieniu. Ochoczo wyciągnęłam do niego rękę i gdy tylko go wzięłam, zaczęłam oglądać. Nie był taki, jak bym sobie tego życzyła, ponieważ był blady, zbyt miękki i cały obsypany mąką. Westchnęłam cicho i zabrałam się do odwijania folii. Gdy jednak okazało się, że nie idzie mi to nazbyt dobrze, zdenerwowana po prostu rozerwałam folię, a poszczególne kromki rozsypały się na blacie. Nie pomyślałam o wyciągnięciu talerza. Wzięłam chleb do ręki i odwróciłam się w stronę lodówki, by dowiedzieć się, czy znajdę tam coś, co wyglądałoby na dość smaczne. Szarpnęłam za drzwiczki, by ukazał mi się znajoma, czarna nicość. No tak. Zapomniałam. Już tutaj zaglądałam. Niemożliwe było to, aby w magiczny sposób przez noc pojawiło się tam jedzenie. Z westchnieniem ugryzłam chleb. Zaczęłam przeżuwać i z lekkim uśmiechem na niego popatrzyłam. Przynajmniej mam to. Nie umrę z głodu. Nagle uśmiech zniknął z mojej twarzy, a przeżuwanie również stało się wolniejsze. Zamarłam. Na chlebie znajdowały się zielone, żółte oraz białe plamki, a ja momentalnie poczułam w ustach nieprzyjemny smak zgnilizny. Automatycznie odwróciłam się na pięcie, zgięłam w pół i po prostu zwymiotowałam do zlewu. Ktokolwiek tam zostawił spleśniały chleb, najprawdopodobniej zamierzał mnie otruć! To chyba znak, abym dziś wybrała się do szkoły na głodniaka. Najwyżej w szkole zjem kanapkę przyrządzoną po studencku - chleb z chlebem. Mam nadzieję, że uda mi się jakiś upolować w szkolnym sklepiku. O ile takowy się tam znajduje.
Odkręciłam kurek i wypiłam z kranu trochę wody, by nieco przepłukać usta. I tak musiałam iść umyć zęby i tak. Wyplułam wodę i w zamyśleniu popatrzyłam na chleb, zastanawiając się, co z nim zrobić. Nie pozostawał mu chyba inny los, jak skończyć w koszu na śmieci, w którym to mógłby sobie zgnić do całej reszty. O ile gnicie a pleśnienie to jedno i to samo. Miejmy nadzieję, że tak. Nigdy nie byłam dobra z biologii, a to właśnie od tej lekcji zaczynam dzień. Cóż za ironia losu. Właściwie to z żadnych przedmiotów przyrodniczych nie szło mi dobrze.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam i kilka minut później kosz miał w gębie pierwszy, jakże smakowity kąsek. Ponadto z jak największą dokładnością wyszorowałam zęby i przejrzałam się w lustrze, zorientowałam się, że mam piętnaście minut na dotarcie do szkoły. Niespokojnie zaczęłam się bawić rąbkiem bluzki. Właściwie to nie liczyłam, ile powinno mi zająć dotarcie na miejsce, ani też chociażby, jaką odległość powinnam przebyć. Zgarnęłam swoją Nokię z szafki postawionej przy drzwiach wyjściowych, założyłam plecak i wyciągnęłam z kieszeni jak zwykle poplątane, białe słuchawki. Schodząc po schodach na dół tylko kilka razy podjęłam próbę rozplątania ciasno zawiązanego supła, tak, aby chociaż częściowo były luźne i włożyłam je do uszu. Podłączyłam kabelek do telefonu i po kilku kliknięciach w klawiaturkę do moich uszu dobiegła ulubiona piosenka. To był mój idealny sposób na dobry początek dnia.
Miałam ochotę śpiewać z piosenkarzem, lecz ostatkami silnej woli powstrzymywałam ten impuls i ograniczyłam się do cichego mruczenia melodii pod nosem. Ludzie mogliby mnie uznać za wariatkę, jeśli zaczęłabym krzyczeć na całą ulicę tekst piosenki "One Time", wykonując przy tym dziwaczny, bardzo niezdarny taniec. Nie znałam właściwie powodu, dla którego Justin Bieber był tak ostro krytykowany przez ludzi, a to, że ktokolwiek go lubił, było hańbą. W końcu ma piętnaście lat, a jak na ten wiek taki sukces jest naprawdę wielkim wyczynem. W końcu akurat ja jestem od niego o rok starsza i powiedzmy sobie wprost... nie zrobiłam w życiu nic, co by chociażby odrobinę można było by przyrównać do niego. Jedyne, co mogłabym wyliczyć, może byłaby wygrana w szkolnym konkursie na najładniejszą pisankę wielkanocną. Pamiętam, że polałam ją grubą warstwą kleju i po prostu posypałam różowym brokatem. Po tym wszystko się błyszczało, nie kończąc tu oczywiście na stole i pisance - brokatem umorusane były również moje ośmioletnie rączki, buzia, ubranie, a nawet podłoga czy ciastko, które przyniosła mi opiekunka.
Szłam i szłam, a droga przede mną się niemiłosiernie dłużyła. Popatrzyłam na wyświetlacz telefonu. Wskazywał siódmą pięćdziesiąt siedem. Moje serce zabiło mocniej. Mam trzy minuty? Przecież jestem dopiero w połowie drogi! Dopiero wtedy zdałam sobie z tego sprawę, jak wielki błąd popełniłam. Teraz już na pewno się spóźnię! Puściłam się biegiem. Jeśli naprawdę się postaram, dotrę w przeciągu kilku minut. Najpierw zakręt w prawo, przejść na pasach i jest kolejne skrzyżowanie... Zaraz, skrzyżowanie? Rozejrzałam się dookoła. Zdałam sobie z tego sprawę, że ulica była mi kompletnie nieznana, a ja chyba się zgubiłam. Zaczepiłam jakąś staruszkę z pieskiem, pytając o drogę do szkoły. Początkowo w ogóle nie miała pojęcia, o czym mówię, lecz gdy w końcu się zorientowała, okazało się, że pobiegłam w przeciwną stronę, niż powinnam była. To kolejny dowód na to, że nie powinnam się nigdzie ruszać bez szczegółowej mapy okolicy. Znając moje szczęście, niebawem zgubię się we własnym domu.
Idąc wskazaną przez staruszkę drogą i powtarzając w myślach sobie poszczególne kierunki, po raz kolejny dostrzegłam, że coś pokręciłam, w efekcie czego spóźniłam się nawet na drugą lekcję. Z bijącym sercem weszłam do milczącej szkoły. Było cicho jak makiem zasiał. Najwidoczniej wszyscy pozostali uczniowie już weszli do swoich klas... A ja na swoje nieszczęście zapomniałam numeru sali, w której mam lekcje. Pierwszy dzień, a nie będę mieć notatki z pierwszej lekcji. Nie no, po prostu świetnie. Może nie powinnam była w ogóle przychodzić. Tylko najem się strachu. Jednak perspektywa wejścia do klasy pełnej gapiów uśmiechała mi się nieco bardziej, niż nie przyjście wcale, skoro już weszłam do budynku i jestem zarejestrowana na monitoringu. W sumie, to nigdy nie wagarowałam. Przez ponad połowę lat swojej nauki miałam stuprocentową obecność w ciągu roku szkolnego.
Powinnam się kierować do klasy o numerze sześćdziesiąt... no właśnie, ile? Wchodziłam po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie. Już po drodze zrzuciłam swoje słuchawki, więc teraz głucha cisza była jeszcze bardziej dobijająca. Moim oczom ukazały się drzwi z numerem sześćdziesiąt dwa. Wzięłam oddech i nacisnęłam na klamkę. Twarz nauczyciela wraz z kilkunastoma uczniami siedzącymi w przerzedzonych ławkach, zwróciła się w moją stronę. Pozostali uczniowie zapewne udali się na wagary, bo tego roku mieliśmy wyjątkowy ciepły i słoneczny czerwiec, a do końca roku pozostało jedynie jedenaście dni.
- Dzień dobry... - powiedziałam ostrożnie - Czy to klasa pierwsza "e"?
- Nie. Pomyliłaś sale?
Zarumieniłam się. Nauczyciel już nie oczekiwał na odpowiedź, bo najwidoczniej moja mina mówiła sama za siebie.
- Plan lekcji wszystkich klas jest w sekretariacie.
- Ale... nie wiem, gdzie on jest - mruknęłam. Popatrzył na mnie. Jakiś uczeń wtrącił:
- Wiem, gdzie teraz lekcję ma pierwsza "e"!
Spojrzałam na niego błagalnie. Był to chłopak siedzący w przedostatniej ławce, z krótkimi, ułożonymi w nieładzie brązowymi włosami.
- Tak? W takim razie możesz powiedzieć - odparł nauczyciel, a wnioskując po wystroju sali uczył on matematyki.
- W sali sześćdziesiąt siedem.
- Dziękuję - zwróciłam się do niego. Mógł być ode mnie o rok starszy. Dziwne, że pomaga całkowicie obcej dziewczynie, którą widzi pierwszy raz na oczy. Odpowiedział nieśmiałym uśmiechem.
- To nauczka na przyszłość, aby się już nie spóźniać - powiedział na pożegnanie matematyk. Piorunem podążyłam pod drzwi wskazane przez nieznajomego. Nie wahając się ani przez sekundę, automatycznie uchyliłam drzwi i zajrzała do środka. Tym razem spojrzeniem przywitała mnie już mniej sympatyczna nauczycielka o tyczkowatej budowie ciała. Wyglądała, jakby ktoś jej wsadził kij od miotły za kołnierz.
- Dzień dobry... Pierwsza "e"? - zapytałam niepewnie.
- Gimnazjum jest na ulicy Mickiewicza.
Pokręciłam spanikowana głową. Klasa wybuchnęła gromkim śmiechem. To, że byłam dość niska i drobna jak na swój wiek, wszelkich kobiecych walorów mogłam tylko pozazdrościć większości dziewczyn, a dojrzewanie przechodzę dopiero od niedawna nie oznaczało, że uczęszczam do gimnazjum. Właściwie to cieszyłam się, że w końcu uwolniłam się od tego piekła.
- Jestem tutaj nowa... - wytłumaczyłam się ledwo słyszalnie, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi - Zgubiłam się po drodze i...
Nie dała mi nawet skończyć, bo przerwała mi zadając pytanie. Gdy na nią popatrzyłam, dostrzegłam, że schyla się nad dziennikiem, najwidoczniej sprawdzając listę uczniów.
- Janina Tiara jak dobrze mniemam?
- Zgadza się - odparłam ostrożnie.
- Pierwszy dzień i nieobecność na pierwszej lekcji oraz spóźnienie na drugą. Gratulacje!
Wiecznie lekko zaróżowione policzki teraz przybrały barwę purpury. Nauczycielka omiotła spojrzeniem uczniów. Jej wzrok zatrzymał się na szczupłej rudej dziewczynie siedzącej w pierwszej ławce.
- Jesteście podobnego wzrostu... Usiądź obok Antosi.
Posłałam jej blady uśmiech, podchodząc do ławki, na co ta parsknęła i dramatycznie przewróciła oczami.
- Dlaczego niby ma obok mnie siedzieć wyjątkowo nieudany prototyp lalki Barbie?
Klasa zachichotała. Momentalnie zrobiło mi się słabo. Już chyba gorzej być nie może. Zacisnęłam pięści. Jakoś sobie dam z nią radę. Nauczycielka uderzyła ręką w stół.
- Proszę o spokój.
Powoli usiadłam na krzesełku i zaczęłam się rozpakowywać. Niech to szlag. Zapomniałam zeszytów. Wszystkich. Wyprostowałam się na krześle. Ten dzień robi się coraz okropniejszy. Tosia odwróciła się na krześle i zaczęła chichotać razem z koleżankami.
- Widziałaś, jak się ubrała? - zapytała pierwsza.
- Masakra! Ciuchy pewnie z lumpeksu - odparła druga.
- Lumpeks pewnie zbyt drogi i po śmietnikach szuka. Wygrzebuje coś z żółtego pojemnika, bo taki plastik z całą pewnością nie bierze się znikąd - zaśmiała się Antonina.
- Racja, czemu wcześniej na to nie wpadłyśmy? - zarechotała ponownie druga. Sądziły, że tego nie słyszę. Jednak nie jestem przygłuchą nauczycielką, która właśnie obróciła się w stronę tablicy i zaczęła coś wyjaśniać, robiąc jakiś wykres kredą. Od samego patrzenia zorientowałam się, że tego materiału akurat nie znam, a jako, że nie jestem asem z fizyki powinnam sobie wszystko notować. Niechętnie postukałam palcem Tosię w ramię.
- Masz może pożyczyć kartkę?
Wybuchnęła śmiechem. Zrobiło mi się głupio. Już po samym ubiorze, w którym królowała czerń, skóra i ćwieki można było się zorientować, że wcale nie chce się kolegować z dziewczyną w fioletowej, cekinowej koszulce.
- Słyszałyście? Barbie pyta, czy jej coś pożyczę! Jasne, pewno, tylko jeśli oddasz mi ją w nienaruszonym stanie!
No tak. W poprzedniej szkole również w kółko mi powtarzano, że kartki nie można pożyczyć, a co jedynie dać, bo skoro się chce na niej coś zanotować, należy ją zniszczyć, a ta zwrotna nie będzie tą samą. Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, o ile to jest w ogóle możliwe i odwróciłam wzrok. Chyba naprawdę nie będę miała notatek z lekcji. Tak jak myślałam nauczycielka zauważyła to po niedługim czasie i wpisała mi brak zeszytu. Na jutro mam mieć uzupełniony. Ciekawe jakim cudem? Nikt nawet nie wyraża chęci do rozmowy ze mną.
***
Naburmuszona usiadłam ławce na dworze. Była ona ozdobiona licznymi podpisami nabazgranymi markerem lub korektorem. Ciepły i słoneczny dzień z pięknego zmienił się w koszmar. Kurczowo trzymałam plecak, w środku którego znajdował się... nóż. Dopiero teraz sobie o nim przypomniałam. Zalał mnie zimny pot. A co jeśli ktoś go zobaczy? Zostanę uznana za jeszcze większą wariatkę. Tęczowowłosa nigdzie się nie pokazała. Może dała sobie spokój? Zawsze mogła mnie zaskoczyć w drodze powrotnej albo po prostu zaskoczyć mnie tu i teraz. Niespokojnie odwróciłam się za siebie. Nikogo tam nie było. To jednak mnie nie uspokoiło. Wciąż czułam nieprzyjemny dyskomfort, że zaraz coś się stanie, coś złego. W tłumie ludzi wypatrzyłam tego samego chłopaka, który powiedział mi, gdzie mam lekcje. Nie mogąc znaleźć ciekawszego punktu, na którym mogłabym skupić wzrok, po prostu patrzyłam na niego. On to chyba zauważył, gdyż również odwrócił twarz w moją stronę i uśmiechnął się przyjaźnie. Odwróciłam wzrok zawstydzona. Nie dość, że mam w plecaku nóż, to jeszcze bezczelnie gapię się na ludzi. Pięknie. Po prostu cudownie. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział coś kolegom, na co oni zgodnie przytaknęli i podszedł do mnie.
- Cześć, jak ci na imię?
Wybałbuszyłam na niego oczy. Nie dość, że jestem mu kompletnie obca, to jeszcze pyta na imię. Zaczerwienił się i pomasował kark zmieszany.
- Sory, głupio to zabrzmiało. Jestem Darek, a ty?
- Janka - mówiąc to, zacisnęłam jeszcze mocniej rękę na plecaku. Czułam się dziwnie podenerwowana. Usiadł zaraz obok. Czegoś ode mnie chciał. Nic nie mówił. Chyba nie wiedział, co, więc postanowiłam go wyręczyć:
- Przyszedłeś po coś konkretnego?
Popatrzył na mnie zaskoczony i pokręcił głową.
- Po prostu wydałaś mi się sympatyczna...
- Jest ci mnie żal, czyż nie? - wtrąciłam. Popatrzył na mnie z coraz większym zaskoczeniem.
- Nie! Chciałem po prostu pogadać.
- O czym? - drążyłam dalej. Byłam nieufna wobec tego miasta i tym bardziej ludzi. Już dość, że jakaś dziewczynka chciała mnie skosztować. Może on też był mutantem wyrwanym żywcem z Resident Evil? Nic nigdy nie wiadomo.
- No... o niczym. To aż takie dziwne?
- Tak - odpowiedziałam krótko. Chyba nie wiedział, co powiedzieć. Spuścił wzrok i patrzył między swoje znoszone adidasy.
- Jesteś tu nowa?
- A co cię to? - odburknęłam. Zadawał coraz dziwniejsze pytania.
- Po prostu wydaje mi się, że czujesz się tutaj źle, ze względu na nowe otoczenie. Czy może po prostu mnie nie lubisz? - zaśmiał się krótko. Mimowolnie też się uśmiechnęłam, choć krzywo, to jednak zawsze był to uśmiech.
- Zgadłeś.
- Nie lubisz mnie?
- Nie! - roześmiałam się. Chłopak wzbudził we mnie zaufanie. Uścisk na plecaku się nieco rozluźnił.
- To jak? Podoba ci się szkoła? - popatrzył na mnie, wciąż się uśmiechając. Na nowo się skrzywiłam.
- Tak trochę... sama nie wiem.
- Do twojej klasy chodzi słynna Alvara, prawda?
- Alvara? - powtórzyłam. Imię to brzmiało tak obco, że nie potrafiłam go połączyć z jakąkolwiek widzianą tam twarzą. Miałam w klasie obcokrajowca?
- Kostowska, o ile dobrze pamiętam.
- Wciąż nic mi to nie mówi - odpowiedziałam, grzebiąc butem w udeptanej przez licznych uczniów ziemi.
- Antonina - rzekł po chwili namysłu. Dopiero wtedy doznałam olśnienia, że to była ta ruda dziewczyna, która uprzykrzała mi się na tyle, ile tylko zdoła.
- Siedzę z nią w ławce.
- Współczuję - odparł szczerze. Chyba naprawdę nie cierpiał jej tak samo, jak ja. Co prawda jeszcze jej nie znałam, ale już teraz miałam pewność, że raczej za sobą nie będziemy przepadać. - Moja siostra chodzi z tobą do klasy.
- Jak się nazywa? Jeszcze nie wszystkich zdołałam poznać, więc gdy z nią będę rozmawiać, od razu będę wiedzieć, że ma starszego brata o imieniu Darek.
- Ewka Kaprysa.
- Ok - odpowiedziałam. Chłopak ten skutecznie poprawił mi humor. Niespodziewanie zadzwonił dzwonek, wołając nas do szkoły na kolejne okropne lekcje z obcymi ludźmi.

Komentarze

  1. Miało być co tydzień w piątek, a tu prawie cały miesiąc minął, a postów nie widać :/ Mam nadzieję, że jak najszybciej coś z tym zrobisz, bo zapowiada się naprawdę ciekawie :) Ale jeśli będziesz dodawać 1/? rozdziału na miesiąc, to się chyba końca nie doczekam :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez ten czas nadrabiałam zaległości na innych blogach w opowiadaniach... Od tego tyg. zamierzam się ostro wziąć za tego i publikować po dwie części tygodniowo, tym bardziej, że teraz dojdzie więcej akcji i moja ulubiona postać. :)

      Usuń
    2. Uff... bo już zaczynałam myśleć, że będzie to kolejny porzucony blog, ale całe szczęście! :D Swoją drogą muszę przejrzeć twoje inne blogi, bo jak będą jak ten teraz to chyba się przestanę uczyć, żeby tylko czytać :D Kończąc, życzę powodzenia i standardowo weny! :)

      Usuń
    3. Nawet nie wiesz, ile dostarczyłaś mi motywacji do pisania. :)
      Teraz jedynym problemem jest to, czy będę miała wystarczająco dużo czasu na pisanie aż dwóch części tygodniowo... Ferie już wykorzystałam, tak więc znowu zaczął się rok szkolny. W każdym razie się nie poddam i będę się starać utrzymywać tempo. Kiedy już się "wyrówna", będę mogła wrócić do cotygodniowej rutyny, która jest wygodniejsza jak na dłuższą metę.

      Usuń

Prześlij komentarz